Reklamy
Artykuł
Damian Janus
Alice Miller - nieprzepracowany uraz i koncepcje, które się nie sprawdziły
W niniejszym artykule rozważam krytycznie idee terapeutki i pisarki Alice Miller. Punktem wyjścia są prace autorki, książka jej syna, Martina, oraz idee Berta Hellingera [1]. Do tych ostatnich twierdzenia, zalecenia, a także życiowa postawa szwajcarskiej pisarki są rodzajem kontrprzykładu.
Alice Miller uważała, że w większości dorosłych tkwi straumatyzowane przez rodziców dziecko, które powinno wyrazić swoją do nich nienawiść. Tylko osądzając krzywdy jakich od nich doznaliśmy, będziemy mogli żyć szczęśliwie i nie krzywdzić innych. Jeśli zaś traumy pozostaną wyparte, wtedy ujawnią się w formie problemów emocjonalnych i fizycznych, bądź staną się kanwą psychopatycznych zachowań. Terapeutka sprzeciwiała się wszelkim koncepcjom mówiącym o przebaczeniu, twierdząc, że nigdy nie jest ono leczące. Generalizując poglądy Miller, można powiedzieć, że emocją odpowiedzialną za zjawiska psychopatologiczne jest stłumiona nienawiść, powstała w wyniku krzywd doznanych w dzieciństwie, zaś przemiana z ofiary w prześladowcę jest w głównym mechanizmem destrukcyjnych zachowań. Siłą utrzymującą tę nienawiść w nieświadomości jest kulturowy nakaz szacunku do rodziców. Dzięki synowi Alice Miller, Martinowi Millerowi, także psychoterapeucie, możemy lepiej zrozumieć jej życie i pisarstwo.
Alice Miller rozpoczęła swoją drogę zawodową od psychoanalizy, jednak praktykę tę zaczęła spostrzegać jako rodzaj "obwiniania" dziecka i "ochraniania" rodziców. Miller pragnęła bardziej empatycznego skupienia się na realności dziecięcej krzywdy. Terapeuta powinien według niej dzielić z pacjentem jego trudne wspomnienia, podejść do nich jak do zdarzeń, a nie opowieści o zdarzeniach i - stać się, jak mówi Miller, "wiedzącym świadkiem". Miller napisała:
Cytat ten zawiera istotę jej podejścia. Identyfikować się ze skrzywdzonym dzieckiem w pacjencie i pozbyć się identyfikacji z własnymi rodzicami. Czy zalecenia Miller pomagały jej pacjentom? Jak działały w jej własnym życiu? Na podstawie tego, co ujawnił jej syn Martin musimy dojść do wniosku, że teoria Miller była nie tyle wynikiem pracy z pacjentami, co rodzajem samoutwierdzania się w odrzucającej postawie w stosunku do własnych rodziców i przodków. Martin Miller napisał, że matka opowiadała mu o swoim dzieciństwie:
Wskazanie na to, że dzieci bywają ofiarami zamknięcia, nieczułości, agresywności i niezdrowej seksualności rodziców, jest ważne. Miller wydaje się trafnie łączyć trudne historie z dzieciństwa znanych osób z ich późniejszym życiem [2]. Zwraca uwagę na to, że człowiek, który nie ujawnił wprost krzywdy swojego dzieciństwa w sprzyjającym otoczeniu, będzie to robił w sposób pośredni i destrukcyjny dla siebie i innych, na przykład dręcząc i mszcząc się na niewinnych lub chorując. Miller nie odkryła jednak właściwej metody terapeutycznego postępowania z wewnętrznym dzieckiem. Nie była w stanie dostrzec jego skrytej tęsknoty za rodzicami, lojalności i identyfikacji. Twierdziła, że dorosły z pomocą terapeuty powinien sam zaopiekować się swoim wewnętrznym dzieckiem, stając się dla niego niejako matką i ojcem. Nie zauważyła, że takie narcystyczne rozwiązanie nie kończy problemu, a prawdziwy spokój i siłę można uzyskać tylko wtedy, gdy wykroczy się poza samokojenie. Gdy czytam list Alice Miller do jej syna, widzę osobę podobną do tych moich pacjentów, których problemy były najgłębsze. Stopień odrzucenia rodziców, uwikłania w przeszłość, ksobność, niewrażliwość i schematyzm, a także ta charakterystyczna nielogiczność - pojawiająca się w wypowiedziach zawsze wtedy, gdy coś ma mieć zastosowanie w stosunku do innych, a nas nie dotyczyć - są w nim wszechobecne. W liście do syna Alice Miller pisze:
Może jej matka nie była nikim sympatycznym, a może Miller przesadza. Jakkolwiek by było, metoda Miller zawiodła, gdyż nie pomogła jej autorce, choć Miller uznawała wartość autoterapii. Pisarka przez całe życie wykazywała elementy psychicznego niezrównoważenia, wręcz nastawienia paranoicznego. Nietrudno było spowodować, aby czuła się prześladowana, a swojego rozmówcę zaczynała uważać za oprawcę. Matkę uważała za "niszczycielską", a jej "budowanie własnej potęgi kosztem swoich dzieci" za mające "charakter przestępczy". To widzenie w matce kogoś "potężnego" w swoim złu, a także częste stosowanie przez Miller pojęcia "przestępstwo" - oraz "sąd", "adwokat", "oskarżenie" - wskazuje na nastawienie paranoiczne. Jej syn napisał:
Miller czuła się ofiarą swojego żydowskiego pochodzenia, swojej matki, męża, syna. Można powiedzieć, że była wieczną ofiarą i dlatego potrafiła wczuć się w przeżycia ofiar. W swoim liście do syna przyrównuje się do dziecka, które ten atakuje. Takie odwracanie ról nie mogło być dla Martina przyjemne, jest jednak typowe dla osób, które nie przyjmują własnych rodziców - muszą znaleźć zastępczego rodzica dla swojego wewnętrznego dziecka. Miller także w teorii twierdziła, że najlepiej jest jeśli osoby, które mają żal do rodziców, posiadają zamiast nich jakąś inną "lepszą" osobę ("anioła"), która je zrozumie. Gdy mieszkała we Francji, przebywała z przyjaciółką i jej rodziną. Martin Miller napisał: "Dopiero po jej śmierci spostrzegłem, jak bardzo moja matka przyłączyła się do tej rodziny". Taka sytuacja nie dziwi - jeśli odrzucamy własne korzenie, stajemy się podatni na tego rodzaju "przyłączenia". Poszukujemy rodziny zastępczej, a gdy ją - nie daj Boże - znajdziemy, pozostajemy do końca nieświadomi. Poszukiwania "kogoś lepszego" stoją po stronie infantylizmu i iluzji. Jak często taki "wybawiciel" sam nie przyjął własnych rodziców lub zaniedbuje własne dzieci, które wcale nie widzą w nim owego ideału? Alice Miller była właśnie kimś takim - zdawała się niezwykle empatyczna i rozumiejąca dla obcych, jednocześnie nie potrafiąc dostrzec uczuć własnego syna. Autorka pisze:
Pisarka gardziła swoją matką i nienawidziła jej. Nie chciała się z nią identyfikować, co - jak wiemy - jest poza naszymi wolicjonalnymi możliwościami. Taka lub inna identyfikacja z rodzicem jest procesem normalnym i mimowolnym, jeśli świadomie się jej sprzeciwiamy, jeśli budzi naszą wściekłość, jedynym efektem będzie wzrost wewnętrznego konfliktu. Im bardziej będziemy odrzucać rodzica, tym szerzej otworzymy mu tylne drzwi i zamiast jego jako osoby przyjmiemy jego negatywne cechy, na przykład złośliwość czy alkoholizm. Inny porządek miłości, który Alice Miller z pełną nieświadomością przekroczyła, dotyczy uszanowania w dziecku drugiego rodzica. Miller zarzuca synowi, że "przemienia się" w ojca i chroni go, przez co rzekomo zaprzepaszcza szanse swojego rozwoju. Ktoś mógłby sądzić, że matka ma na myśli to, że syn niepotrzebnie przejmuje negatywne cechy ojca, czego przecież nie sposób pochwalić. Z kontekstu widać jednak, że Miller nie ma zupełnie zrozumienia dla faktu, że "ten mężczyzna" - jak nazywa ojca Martina - jest immanentną częścią jej syna i atak na niego, nie może syna nie zranić. Nie widząc znaczenia ojca, Miller tym bardziej nie była w stanie dostrzec transgeneracyjnej miłości i lojalności. Pisze do syna:
Trzeba zaznaczyć, że "przekleństwo" dzieciństwa syna Miller widzi wyłącznie w postępowaniu ojca Martina. Czy "ochrona", którą proponuje, jest możliwa? Z ustawień wiemy, że nigdy się nie udaje. "Ochrona", jaką możemy dać swojemu dziecku, polega na tym, że stajemy się pogodzeni z własnymi rodzicami, jego dziadkami. W ustawieniach widzimy, że działa tu proces automatyczny - zbliżenie się rodzica do własnych rodziców momentalnie uwalnia i wzmacnia dziecko. I taką drogą próbuje iść Martin Miller. Nie osądza bezwględnie matki, lecz mówiąc o swoim cierpieniu, stara się ją zrozumieć. Odbudowuje także swoje wewnętrzne więzy z żydowskimi przodkami. Tylko tego rodzaju postawa może być wolna od aporii. Miller instruowała swoich czytelników, aby wchodzili w otwarty spór z rodzicami i nie wahali się określać ich działalności jako przestępczej, a odpierała wszelkie pretensje ze strony syna i z tego powodu zerwała z nim kontakty. Sama nie akceptowała najmniejszej krytyki. Alice Miller zdaje się wykazywać typowe cechy osoby, która w skrajny sposób odtrąca własnych rodziców. Tego rodzaju gest łamie Kantowską zasadę moralności polegającą na tym, że indywidualna maksyma może zarazem stać się ogólnym prawem. W tym przypadku odrzucam rodziców, lecz nie chcę być odrzucony przez własne dziecko. Nie podporządkowuję się więc ogólnemu prawu, lecz tworzę własne na swój użytek. Oczywiście będę się bronić, że moim rodzicom "się należało", ja zaś jestem "lepszy". Co jednak wtedy, gdy - jak w przypadku syna Miller - dziecko jednak zacznie mnie negatywnie osądzać? Czy przyznam rację jego dziecięcym uczuciom, które w innym miejscu tak wysoko wartościuję? Miller tego nie zrobiła [3].
Mimo wszystkiego, co napisała stwierdziła, że generalnie nie obwinia rodziców, a ten, kto "potrafi przeżyć żal, że stał się ofiarą, będzie także zdolny do współczucia swym rodzicom - zrozumiałe, że oni także padli ofiarą systemu wychowawczego - i nigdy nie zostanie prześladowcą własnych dzieci" (Miller, 1999, s. 279). Jednak ona sama nigdy nie wyraziła współczucia dla własnych rodziców, jej pisarstwo jest przepełnione pogardą w stosunku do rodziców jako takich, stała się także "prześladowcą" swojego syna. Musiało być coś nie w porządku z jej teorią, skoro mimo swojej w nią wiary, nie mogła wcielić jej w życie. Jej zalecenia nie mogły też sprawdzić się w pracy terapeutycznej. Po zerwaniu z psychoanalizą Miller raczej pisała, a nie zajmowała się terapią, chociaż to właśnie sugerowała czytelnikom. Jej syn pisze:
Jest pewien aspekt poglądów Miller, który zdaje się być wyrazem jej głębokiej destrukcyjności. Chodzi o stwierdzenia na temat "dzieci niechcianych" i aborcji. Zaczynając od przypomnienia, że w Niemczech w 1989 roku biły dzwony, aby uzmysłowić wiernym, że aborcja jest grzechem, Miller pisze:
Czyż powyższy cytat nie jest wstrząsający? Autorka prosi władze o robienie "wszystkiego, co w ich mocy", aby zabić dzieci, które ktoś określi (matka, ojciec, urzędnik?) jako "niechciane". Ma to przyczynić się do zaniku zła na świecie. Czyż to nie o zanik przestępczości i zła chodziło eugenikom, a potem tym, którzy popierali akcję T4? Zdanie Miller o "niechcianym życiu" jest nie tylko zewnętrznie podobne do nazistowskiego Lebensunwertes Leben ("życie niegodne życia"). Sprzeciwiająca się totalitaryzmom Miller wstawia się za jakimś ogólnospołecznym dobrem, będąc gotową poświęcić jednostki. Nie tylko nie widzi życia dzieci nienarodzonych, nie widzi całego psychologicznego skomplikowania sytuacji, gdy kobieta czy mężczyzna z wielu różnych przyczyn obawiają się posiadania dziecka, odczuwają w związku z nim negatywne emocje, są uwikłani we własne rodziny i sytuację zewnętrzną. Miller nie bawi się tu w psychologię, proponując rozwiązanie na planie prawnym i instytucjonalnym. W innych miejscach swojej twórczości sprzeciwia się "mordowaniu" i "maltretowaniu" dzieci, które od tysięcy lat jest "częścią naszej kultury" (Miller, 2006b, 19, 25). Jest to zgodne ze zdaniem Hellingera - dzieci są poświęcane od tysięcy lat dla naszego "zbawienia". A jednak Hellinger widzi wszystkie dzieci, także te, które poddajemy aborcji. Szwajcarska autorka sądzi zaś, że czyjaś racjonalna ocena oraz zmienne uczucia "chcenia" i "nie chcenia" stoją ponad wartością życia. Musi albo mniemać, że w tego rodzaju uczuciu ("nie chcę tego dziecka") jest coś ostatecznego i bezwzględnego albo, że nawet jeśli usunie się jakiś procent dzieci, które w końcu (a jak wiemy, nierzadko zaraz po porodzie) stałyby się "chciane", to i tak bilans wyszedłby społeczeństwu na dobre. Obie możliwości mają w sobie coś szalonego. Podobne jest proponowanie "rozwiązania" czyjejś przyszłej nienawiści poprzez jego wczesną eliminację - po to, by w przyszłości nie "mścił się" za swój los.
W ustawieniach doprowadzamy ludzi do zupełnie innego rozwiązania - do przyjęcia z wdzięcznością swojego życia. Jest to jedyna prawdziwie dojrzała, konstruktywna i pozbawiona znamion szaleństwa i braku logiki droga.
Poglądy Miller mogły powstać w wyniku jej dziecięcych doświadczeń i przyjętej nieświadomej postawy. Pewna moja klientka, Łucja, powiedziała mi podczas ustawienia, że w dzieciństwie dziwiła się, że ludzie tak przeżywają na przykład śmierć dziecka na drodze. Czy nie myślą, że ono mogło być niekochane przez rodziców? Sama za taką się uważała. Niekiedy myślała, że może lepiej by było, gdyby jej rodzice zmarli. Ustawienie pokazało, że owo "niekochanie" w jej rodzinie rozpoczęło się od śmierci rodziców babci, gdy ta była jeszcze dzieckiem, jej nieprzeżytej żałoby i złości. Łucja zrobiła na mnie wrażenie osoby ciepłej, otwartej i gotowej do rozwoju. Zgodziła się, że pewne rzeczy w jej umyśle "poprzekręcały się".
Martin Miller swojej książce o matce dał podtytuł "jak ukryty uraz wojenny oddziałuje na rodzinę". Ten uraz tłumaczy zarówno losy pisarki, jak i jej styl wychowywania oraz zasadnicze tezy jej pism. Alicja Englard, bo tak brzmiało jej prawdziwe imię i panieńskie nazwisko, była polską Żydówką, która przeszła przez wrześniowe bombardowania swojego miasta, Piotrkowa Trybunalskiego, przez tamtejsze getto żydowskie, przeżyła ukrywanie się w Warszawie, potem Powstanie Warszawskie i ucieczkę przez Wisłę do Rosjan. W tym czasie widziała śmierć, okrucieństwo, a znaczna część jej rodziny zginęła w getcie (ojciec) lub została zagazowana. W swoich książkach zajęła się kwestią źródeł tyranii i ludobójstwa oraz ich związków ze społecznym problemem krzywdzenia dzieci przez rodziców. Jednak nie połączyła krzywdy dzieci i zdarzeń zewnętrznych, sprawcami traumy byli dla niej zawsze rodzice. Miller była autorką niebanalnych analiz dzieciństwa Adolfa Hitlera, lecz zupełnie nie dostrzegła wpływu działań tego człowieka na jej rodzinę i siebie. Temat wojny pozostał dla niej tabu. Zamiast tego - jak pisze jej syn - przez całe swoje życie ze "zgorzknieniem i wściekłością" "zrzędziła" na temat swoich rodziców (Miller, 2014, s. 30). Widać, że Miller padła ofiarą procesu, który w tej książce już opisywałem - zewnętrzne traumy oraz ich konsekwencje złożyła na karb nieczułości, głupoty i wrednego charakteru rodziców. Jest niemal kuriozalne to, w jaki sposób Miller podchodzi do wojny jako traumy. Będąc rzeczniczką brania pod uwagę realnych okoliczności, a nie głównie popędów i fantazji świata wewnętrznego, realność wojny zupełnie zaniedbuje. Pisze na przykład, że gdy dzieci "opisują wolne od lęku i bólu doświadczenia swojego dzieciństwa":
Trudno powiedzieć, jaka konkretnie psychodynamika kryje się za tego rodzaju wyparciem uczuć. Wszyscy tracimy coś ze swojej dziecięcej wrażliwości. Istotne jest co innego. Miller odwołuje się do okupacyjnej rzeczywistości jakby mimochodem, jak do każdej innej sytuacji, którą można by podać jako przykład. Dziecko było spokojne w trakcie "częstych rewizji", gdyż wcześniej - taka jest optyka Miller - doznało krzywd od nierozumiejących go i nieakceptujących jego uczuć rodziców. Nawet gdyby zgodzić się, że w przypadku dziecka takiego, jak opisane, postępowanie rodziców miało decydujące znaczenie w ukształtowaniu się jego odcięcia od głębszych uczuć, to najzwyklejsza kliniczna uczciwość wymagałaby wzięcia pod uwagę okoliczności wojny i tego, jak to kształtowało zachowania rodziców. A chodziło najpewniej o okupowaną Polskę, w której można było zostać zastrzelonym nawet dla kaprysu.
Podobnie ułomne - choć w mniej dramatycznej scenerii - rozwiązania problemu relacji z rodzicami pojawiają się w bestselerze "Toksyczni rodzice" Susan Forward, która jest swoistą kontynuacją pracy Miller. Jest tam mowa o potrzebie zakończenia ciągłej walki o zmianę rodziców, o przejęciu kontroli i odpowiedzialności za swoje życie, o konieczności bardziej obiektywnego spojrzenia na rodziców i oderwania się od ich ocen w kierunku samookreślenia. Wszystko to zgadza się z drogą ustawień systemowych. Autorka jednak pisze:
Do tego samego podejścia odnosi się krytycznie Framo:
Jeśli postąpimy tak, jak zalecają autorzy książek o "toksycznych" rodzicach, otworzymy drzwi infantylnym iluzjom. Miłość, którą dajemy i otrzymujemy w związkach z kobietami i mężczyznami, to nie ta sama miłość, której domaga się ta część nas samych, która jest połączona z rodzicami. Osiągnięcie dojrzałości i autonomii bez rekonstrukcji więzi z rodzicami, bez zgody na tę głęboką więź, pozostawi w naszej psychice ciągłe ssanie. Ono wyda nas na pastwę wszelkich manipulacji, jakie zgotuje nam nasza własna psychika oraz inni ludzie, których będziemy chcieli spostrzegać jako wreszcie prawdziwie nas kochających.
Skomentuj artykuł
Zobacz komentarze do tego artykułu
Alice Miller uważała, że w większości dorosłych tkwi straumatyzowane przez rodziców dziecko, które powinno wyrazić swoją do nich nienawiść. Tylko osądzając krzywdy jakich od nich doznaliśmy, będziemy mogli żyć szczęśliwie i nie krzywdzić innych. Jeśli zaś traumy pozostaną wyparte, wtedy ujawnią się w formie problemów emocjonalnych i fizycznych, bądź staną się kanwą psychopatycznych zachowań. Terapeutka sprzeciwiała się wszelkim koncepcjom mówiącym o przebaczeniu, twierdząc, że nigdy nie jest ono leczące. Generalizując poglądy Miller, można powiedzieć, że emocją odpowiedzialną za zjawiska psychopatologiczne jest stłumiona nienawiść, powstała w wyniku krzywd doznanych w dzieciństwie, zaś przemiana z ofiary w prześladowcę jest w głównym mechanizmem destrukcyjnych zachowań. Siłą utrzymującą tę nienawiść w nieświadomości jest kulturowy nakaz szacunku do rodziców. Dzięki synowi Alice Miller, Martinowi Millerowi, także psychoterapeucie, możemy lepiej zrozumieć jej życie i pisarstwo.
Alice Miller rozpoczęła swoją drogę zawodową od psychoanalizy, jednak praktykę tę zaczęła spostrzegać jako rodzaj "obwiniania" dziecka i "ochraniania" rodziców. Miller pragnęła bardziej empatycznego skupienia się na realności dziecięcej krzywdy. Terapeuta powinien według niej dzielić z pacjentem jego trudne wspomnienia, podejść do nich jak do zdarzeń, a nie opowieści o zdarzeniach i - stać się, jak mówi Miller, "wiedzącym świadkiem". Miller napisała:
- Wysiłki terapeuty są często skierowane na pojednanie z rodzicami, ponieważ jest on świadomie przekonany, i tak nauczony, że tylko pojednanie i zrozumienie daje wewnętrzny spokój (co w świecie dziecka rzeczywiście ma miejsce). Prawdopodobnie terapeuta boi się swojego tłumionego gniewu, jaki żywi do własnych rodziców, i prowadzi do pojednania. W ten sposób w gruncie rzeczy ratuje (w czasie terapii) swoich rodziców przed własnym gniewem, który w fantazji uważa za zabójczy, ponieważ nigdy nie mógł doświadczyć tego, że uczucia nie zabijają. Ale jeżeli terapeuta potrafi się zupełnie pozbyć swojej nieświadomej identyfikacji z wychowującymi rodzicami i identyfikować z cierpiącym dzieckiem jako jego obrońca, to wówczas dzięki wolnemu od strachu zrozumieniu mogą zajść w krótkim czasie procesy, które wcześniej uważałoby się za cud, ponieważ ich dynamika nie była jeszcze możliwa do wyjaśnienia (Miller, 1991, s. 17).
Cytat ten zawiera istotę jej podejścia. Identyfikować się ze skrzywdzonym dzieckiem w pacjencie i pozbyć się identyfikacji z własnymi rodzicami. Czy zalecenia Miller pomagały jej pacjentom? Jak działały w jej własnym życiu? Na podstawie tego, co ujawnił jej syn Martin musimy dojść do wniosku, że teoria Miller była nie tyle wynikiem pracy z pacjentami, co rodzajem samoutwierdzania się w odrzucającej postawie w stosunku do własnych rodziców i przodków. Martin Miller napisał, że matka opowiadała mu o swoim dzieciństwie:
- (...) w taki sposób, że uniemożliwiała mi stworzenie stosunku emocjonalnego do żydostwa jako takiego oraz do moich krewnych i przodków. Oni pozostali mi obcy. Całkiem inne aspekty były dla mojej matki istotne. Żydostwo opisywała jako religię autorytarną, a swoich rodziców jako głupich, duchowo otępiałych ludzi, którzy nie chcieli wymienić zestawu bezsensownych reguł oraz przepisów na jakąkolwiek lepszą wiedzę (Miller, 2014, s. 29).
Wskazanie na to, że dzieci bywają ofiarami zamknięcia, nieczułości, agresywności i niezdrowej seksualności rodziców, jest ważne. Miller wydaje się trafnie łączyć trudne historie z dzieciństwa znanych osób z ich późniejszym życiem [2]. Zwraca uwagę na to, że człowiek, który nie ujawnił wprost krzywdy swojego dzieciństwa w sprzyjającym otoczeniu, będzie to robił w sposób pośredni i destrukcyjny dla siebie i innych, na przykład dręcząc i mszcząc się na niewinnych lub chorując. Miller nie odkryła jednak właściwej metody terapeutycznego postępowania z wewnętrznym dzieckiem. Nie była w stanie dostrzec jego skrytej tęsknoty za rodzicami, lojalności i identyfikacji. Twierdziła, że dorosły z pomocą terapeuty powinien sam zaopiekować się swoim wewnętrznym dzieckiem, stając się dla niego niejako matką i ojcem. Nie zauważyła, że takie narcystyczne rozwiązanie nie kończy problemu, a prawdziwy spokój i siłę można uzyskać tylko wtedy, gdy wykroczy się poza samokojenie. Gdy czytam list Alice Miller do jej syna, widzę osobę podobną do tych moich pacjentów, których problemy były najgłębsze. Stopień odrzucenia rodziców, uwikłania w przeszłość, ksobność, niewrażliwość i schematyzm, a także ta charakterystyczna nielogiczność - pojawiająca się w wypowiedziach zawsze wtedy, gdy coś ma mieć zastosowanie w stosunku do innych, a nas nie dotyczyć - są w nim wszechobecne. W liście do syna Alice Miller pisze:
- Dlaczego potrzebowałam sześćdziesięciu lat, by dostrzec jak okrutna, niszcząca, wyzyskująca, do cna zakłamana oraz pozbawiona uczuć miłości była moja matka, która systematycznie niszczyła we mnie życie i poczucie miłości, a później to samo czyniła z moją siostrą oraz moim bratankiem (Miller, 20014, s. 8).
Może jej matka nie była nikim sympatycznym, a może Miller przesadza. Jakkolwiek by było, metoda Miller zawiodła, gdyż nie pomogła jej autorce, choć Miller uznawała wartość autoterapii. Pisarka przez całe życie wykazywała elementy psychicznego niezrównoważenia, wręcz nastawienia paranoicznego. Nietrudno było spowodować, aby czuła się prześladowana, a swojego rozmówcę zaczynała uważać za oprawcę. Matkę uważała za "niszczycielską", a jej "budowanie własnej potęgi kosztem swoich dzieci" za mające "charakter przestępczy". To widzenie w matce kogoś "potężnego" w swoim złu, a także częste stosowanie przez Miller pojęcia "przestępstwo" - oraz "sąd", "adwokat", "oskarżenie" - wskazuje na nastawienie paranoiczne. Jej syn napisał:
- Naprawdę dała mi odczuć, że jestem potworem, który chce ją zniszczyć. (...) Wprawdzie jej książki osiągnęły ogromny sukces i wielu czytelników oraz wiele czytelniczek czuje się na ich łamach zrozumianych, a przede wszystkim ich cierpienie duchowe zostało tam trafnie przedstawione, to jednak z realnym życiem Alice Miller, ze sposobem, w jaki obchodziła się ze swoim synem, nie miały one wiele wspólnego. Być synem Alice Miller wcale nie było pięknie (Miller, 2014, s. 22-23).
Miller czuła się ofiarą swojego żydowskiego pochodzenia, swojej matki, męża, syna. Można powiedzieć, że była wieczną ofiarą i dlatego potrafiła wczuć się w przeżycia ofiar. W swoim liście do syna przyrównuje się do dziecka, które ten atakuje. Takie odwracanie ról nie mogło być dla Martina przyjemne, jest jednak typowe dla osób, które nie przyjmują własnych rodziców - muszą znaleźć zastępczego rodzica dla swojego wewnętrznego dziecka. Miller także w teorii twierdziła, że najlepiej jest jeśli osoby, które mają żal do rodziców, posiadają zamiast nich jakąś inną "lepszą" osobę ("anioła"), która je zrozumie. Gdy mieszkała we Francji, przebywała z przyjaciółką i jej rodziną. Martin Miller napisał: "Dopiero po jej śmierci spostrzegłem, jak bardzo moja matka przyłączyła się do tej rodziny". Taka sytuacja nie dziwi - jeśli odrzucamy własne korzenie, stajemy się podatni na tego rodzaju "przyłączenia". Poszukujemy rodziny zastępczej, a gdy ją - nie daj Boże - znajdziemy, pozostajemy do końca nieświadomi. Poszukiwania "kogoś lepszego" stoją po stronie infantylizmu i iluzji. Jak często taki "wybawiciel" sam nie przyjął własnych rodziców lub zaniedbuje własne dzieci, które wcale nie widzą w nim owego ideału? Alice Miller była właśnie kimś takim - zdawała się niezwykle empatyczna i rozumiejąca dla obcych, jednocześnie nie potrafiąc dostrzec uczuć własnego syna. Autorka pisze:
- (...) w żadnym wypadku nie chciałam stać się taka, jak moja matka. Każde, nawet najmniejsze, podobieństwo do niej, które rejestrowałam u siebie, doprowadzało mnie do rozpaczy już w chwili, gdy je postrzegałam (Miller, 2014, s. 9).
Pisarka gardziła swoją matką i nienawidziła jej. Nie chciała się z nią identyfikować, co - jak wiemy - jest poza naszymi wolicjonalnymi możliwościami. Taka lub inna identyfikacja z rodzicem jest procesem normalnym i mimowolnym, jeśli świadomie się jej sprzeciwiamy, jeśli budzi naszą wściekłość, jedynym efektem będzie wzrost wewnętrznego konfliktu. Im bardziej będziemy odrzucać rodzica, tym szerzej otworzymy mu tylne drzwi i zamiast jego jako osoby przyjmiemy jego negatywne cechy, na przykład złośliwość czy alkoholizm. Inny porządek miłości, który Alice Miller z pełną nieświadomością przekroczyła, dotyczy uszanowania w dziecku drugiego rodzica. Miller zarzuca synowi, że "przemienia się" w ojca i chroni go, przez co rzekomo zaprzepaszcza szanse swojego rozwoju. Ktoś mógłby sądzić, że matka ma na myśli to, że syn niepotrzebnie przejmuje negatywne cechy ojca, czego przecież nie sposób pochwalić. Z kontekstu widać jednak, że Miller nie ma zupełnie zrozumienia dla faktu, że "ten mężczyzna" - jak nazywa ojca Martina - jest immanentną częścią jej syna i atak na niego, nie może syna nie zranić. Nie widząc znaczenia ojca, Miller tym bardziej nie była w stanie dostrzec transgeneracyjnej miłości i lojalności. Pisze do syna:
- Dlaczego zdecydowałam się przesłać Ci ten list teraz? Chcę, o ile to możliwe, ochronić Twoje dzieci przed cierpieniem za przekleństwo mojego i Twojego dzieciństwa (Miller, 2014, s. 13).
Trzeba zaznaczyć, że "przekleństwo" dzieciństwa syna Miller widzi wyłącznie w postępowaniu ojca Martina. Czy "ochrona", którą proponuje, jest możliwa? Z ustawień wiemy, że nigdy się nie udaje. "Ochrona", jaką możemy dać swojemu dziecku, polega na tym, że stajemy się pogodzeni z własnymi rodzicami, jego dziadkami. W ustawieniach widzimy, że działa tu proces automatyczny - zbliżenie się rodzica do własnych rodziców momentalnie uwalnia i wzmacnia dziecko. I taką drogą próbuje iść Martin Miller. Nie osądza bezwględnie matki, lecz mówiąc o swoim cierpieniu, stara się ją zrozumieć. Odbudowuje także swoje wewnętrzne więzy z żydowskimi przodkami. Tylko tego rodzaju postawa może być wolna od aporii. Miller instruowała swoich czytelników, aby wchodzili w otwarty spór z rodzicami i nie wahali się określać ich działalności jako przestępczej, a odpierała wszelkie pretensje ze strony syna i z tego powodu zerwała z nim kontakty. Sama nie akceptowała najmniejszej krytyki. Alice Miller zdaje się wykazywać typowe cechy osoby, która w skrajny sposób odtrąca własnych rodziców. Tego rodzaju gest łamie Kantowską zasadę moralności polegającą na tym, że indywidualna maksyma może zarazem stać się ogólnym prawem. W tym przypadku odrzucam rodziców, lecz nie chcę być odrzucony przez własne dziecko. Nie podporządkowuję się więc ogólnemu prawu, lecz tworzę własne na swój użytek. Oczywiście będę się bronić, że moim rodzicom "się należało", ja zaś jestem "lepszy". Co jednak wtedy, gdy - jak w przypadku syna Miller - dziecko jednak zacznie mnie negatywnie osądzać? Czy przyznam rację jego dziecięcym uczuciom, które w innym miejscu tak wysoko wartościuję? Miller tego nie zrobiła [3].
Mimo wszystkiego, co napisała stwierdziła, że generalnie nie obwinia rodziców, a ten, kto "potrafi przeżyć żal, że stał się ofiarą, będzie także zdolny do współczucia swym rodzicom - zrozumiałe, że oni także padli ofiarą systemu wychowawczego - i nigdy nie zostanie prześladowcą własnych dzieci" (Miller, 1999, s. 279). Jednak ona sama nigdy nie wyraziła współczucia dla własnych rodziców, jej pisarstwo jest przepełnione pogardą w stosunku do rodziców jako takich, stała się także "prześladowcą" swojego syna. Musiało być coś nie w porządku z jej teorią, skoro mimo swojej w nią wiary, nie mogła wcielić jej w życie. Jej zalecenia nie mogły też sprawdzić się w pracy terapeutycznej. Po zerwaniu z psychoanalizą Miller raczej pisała, a nie zajmowała się terapią, chociaż to właśnie sugerowała czytelnikom. Jej syn pisze:
- Moja matka z pewnością zrewidowałaby swoją radykalną postawę, gdyby usiłowała przekształcić własne idee w poczynania praktyczne. Sama stała się ofiarą owych radykalnych uczuć nienawiści skierowanych przeciw rodzicom. Otóż nigdy nie udało jej się opuścić tego obszaru nienawiści (Miller, 2014, s. 139).
Jest pewien aspekt poglądów Miller, który zdaje się być wyrazem jej głębokiej destrukcyjności. Chodzi o stwierdzenia na temat "dzieci niechcianych" i aborcji. Zaczynając od przypomnienia, że w Niemczech w 1989 roku biły dzwony, aby uzmysłowić wiernym, że aborcja jest grzechem, Miller pisze:
- Czy nie wiedzą, że rodzice maltretując swoje dzieci, mszczą się na nich, bo nigdy tych dzieci mieć nie chcieli? Czy władze mając dostęp do takich informacji, nie powinny zrobić wszystkiego, co w ich mocy, żeby na świat przychodziły tylko te dzieci, które są oczekiwane, upragnione i kochane? W ten sposób można by nie dopuścić do powstania i trwania zła na świecie. Narzucanie roli matki kobiecie, która matką być nie chce, jest przestępstwem wobec ludzkiej wspólnoty, bo nie jest wykluczone, że narodzone dziecko zemści się za skutki takiej decyzji na drodze przestępstwa - podobnie jak "wodzowie", którzy zagrażają naszemu życiu. Zycie, które się pojawiło [zaznaczenie A. M.], musi być przez nas chronione, zawsze i wszędzie, nigdy nie może być poświęcone abstrakcyjnym ideom. (...) Ponadto w tym ostrzeżeniu przed aborcją chodzi o coś więcej - o świadome bądź nieświadome popieranie okrucieństw w stosunku do dzieci i aktywne współdziałanie przyczyniające się do powstania niechcianego życia, co z kolei z łatwością może stać się zagrożeniem dla ogółu (Miller, 2006b, s. 102-103).
Czyż powyższy cytat nie jest wstrząsający? Autorka prosi władze o robienie "wszystkiego, co w ich mocy", aby zabić dzieci, które ktoś określi (matka, ojciec, urzędnik?) jako "niechciane". Ma to przyczynić się do zaniku zła na świecie. Czyż to nie o zanik przestępczości i zła chodziło eugenikom, a potem tym, którzy popierali akcję T4? Zdanie Miller o "niechcianym życiu" jest nie tylko zewnętrznie podobne do nazistowskiego Lebensunwertes Leben ("życie niegodne życia"). Sprzeciwiająca się totalitaryzmom Miller wstawia się za jakimś ogólnospołecznym dobrem, będąc gotową poświęcić jednostki. Nie tylko nie widzi życia dzieci nienarodzonych, nie widzi całego psychologicznego skomplikowania sytuacji, gdy kobieta czy mężczyzna z wielu różnych przyczyn obawiają się posiadania dziecka, odczuwają w związku z nim negatywne emocje, są uwikłani we własne rodziny i sytuację zewnętrzną. Miller nie bawi się tu w psychologię, proponując rozwiązanie na planie prawnym i instytucjonalnym. W innych miejscach swojej twórczości sprzeciwia się "mordowaniu" i "maltretowaniu" dzieci, które od tysięcy lat jest "częścią naszej kultury" (Miller, 2006b, 19, 25). Jest to zgodne ze zdaniem Hellingera - dzieci są poświęcane od tysięcy lat dla naszego "zbawienia". A jednak Hellinger widzi wszystkie dzieci, także te, które poddajemy aborcji. Szwajcarska autorka sądzi zaś, że czyjaś racjonalna ocena oraz zmienne uczucia "chcenia" i "nie chcenia" stoją ponad wartością życia. Musi albo mniemać, że w tego rodzaju uczuciu ("nie chcę tego dziecka") jest coś ostatecznego i bezwzględnego albo, że nawet jeśli usunie się jakiś procent dzieci, które w końcu (a jak wiemy, nierzadko zaraz po porodzie) stałyby się "chciane", to i tak bilans wyszedłby społeczeństwu na dobre. Obie możliwości mają w sobie coś szalonego. Podobne jest proponowanie "rozwiązania" czyjejś przyszłej nienawiści poprzez jego wczesną eliminację - po to, by w przyszłości nie "mścił się" za swój los.
W ustawieniach doprowadzamy ludzi do zupełnie innego rozwiązania - do przyjęcia z wdzięcznością swojego życia. Jest to jedyna prawdziwie dojrzała, konstruktywna i pozbawiona znamion szaleństwa i braku logiki droga.
Poglądy Miller mogły powstać w wyniku jej dziecięcych doświadczeń i przyjętej nieświadomej postawy. Pewna moja klientka, Łucja, powiedziała mi podczas ustawienia, że w dzieciństwie dziwiła się, że ludzie tak przeżywają na przykład śmierć dziecka na drodze. Czy nie myślą, że ono mogło być niekochane przez rodziców? Sama za taką się uważała. Niekiedy myślała, że może lepiej by było, gdyby jej rodzice zmarli. Ustawienie pokazało, że owo "niekochanie" w jej rodzinie rozpoczęło się od śmierci rodziców babci, gdy ta była jeszcze dzieckiem, jej nieprzeżytej żałoby i złości. Łucja zrobiła na mnie wrażenie osoby ciepłej, otwartej i gotowej do rozwoju. Zgodziła się, że pewne rzeczy w jej umyśle "poprzekręcały się".
Martin Miller swojej książce o matce dał podtytuł "jak ukryty uraz wojenny oddziałuje na rodzinę". Ten uraz tłumaczy zarówno losy pisarki, jak i jej styl wychowywania oraz zasadnicze tezy jej pism. Alicja Englard, bo tak brzmiało jej prawdziwe imię i panieńskie nazwisko, była polską Żydówką, która przeszła przez wrześniowe bombardowania swojego miasta, Piotrkowa Trybunalskiego, przez tamtejsze getto żydowskie, przeżyła ukrywanie się w Warszawie, potem Powstanie Warszawskie i ucieczkę przez Wisłę do Rosjan. W tym czasie widziała śmierć, okrucieństwo, a znaczna część jej rodziny zginęła w getcie (ojciec) lub została zagazowana. W swoich książkach zajęła się kwestią źródeł tyranii i ludobójstwa oraz ich związków ze społecznym problemem krzywdzenia dzieci przez rodziców. Jednak nie połączyła krzywdy dzieci i zdarzeń zewnętrznych, sprawcami traumy byli dla niej zawsze rodzice. Miller była autorką niebanalnych analiz dzieciństwa Adolfa Hitlera, lecz zupełnie nie dostrzegła wpływu działań tego człowieka na jej rodzinę i siebie. Temat wojny pozostał dla niej tabu. Zamiast tego - jak pisze jej syn - przez całe swoje życie ze "zgorzknieniem i wściekłością" "zrzędziła" na temat swoich rodziców (Miller, 2014, s. 30). Widać, że Miller padła ofiarą procesu, który w tej książce już opisywałem - zewnętrzne traumy oraz ich konsekwencje złożyła na karb nieczułości, głupoty i wrednego charakteru rodziców. Jest niemal kuriozalne to, w jaki sposób Miller podchodzi do wojny jako traumy. Będąc rzeczniczką brania pod uwagę realnych okoliczności, a nie głównie popędów i fantazji świata wewnętrznego, realność wojny zupełnie zaniedbuje. Pisze na przykład, że gdy dzieci "opisują wolne od lęku i bólu doświadczenia swojego dzieciństwa":
- Najczęściej są one związane z przyrodą - gdyż tylko tu dzieci mogą odczuwać, nie raniąc rodziców, nie niepokojąc ich, nie uszczuplając ich władzy ani nie naruszając ich poczucia równowagi. Jednak te niesłychanie uważne i wrażliwe dzieci, które dokładnie pamiętają, jak na przykład w wieku czterech lat odkryły słoneczne światło odbijające się w kropelkach rosy na trawie, jako ośmiolatki niczego nie zauważyły u swojej brzemiennej matki, a ciążą nie interesowały się w najmniejszym stopniu. W ogóle nie były zazdrosne o nowo narodzone rodzeństwo, a kiedy miały dwa lata, podczas okupacji, bez płaczu, spokojnie, i bardzo grzecznie zachowywały się podczas częstych rewizji w domu. Do perfekcji rozwinęły w sobie sztukę niedopuszczania do siebie uczuć; dziecko może ich doświadczać jedynie wówczas, kiedy w jego otoczeniu jest osoba, która akceptuje je wraz z jego uczuciami, rozumie je i chce mu towarzyszyć (Miller, 2007, s. 16).
Trudno powiedzieć, jaka konkretnie psychodynamika kryje się za tego rodzaju wyparciem uczuć. Wszyscy tracimy coś ze swojej dziecięcej wrażliwości. Istotne jest co innego. Miller odwołuje się do okupacyjnej rzeczywistości jakby mimochodem, jak do każdej innej sytuacji, którą można by podać jako przykład. Dziecko było spokojne w trakcie "częstych rewizji", gdyż wcześniej - taka jest optyka Miller - doznało krzywd od nierozumiejących go i nieakceptujących jego uczuć rodziców. Nawet gdyby zgodzić się, że w przypadku dziecka takiego, jak opisane, postępowanie rodziców miało decydujące znaczenie w ukształtowaniu się jego odcięcia od głębszych uczuć, to najzwyklejsza kliniczna uczciwość wymagałaby wzięcia pod uwagę okoliczności wojny i tego, jak to kształtowało zachowania rodziców. A chodziło najpewniej o okupowaną Polskę, w której można było zostać zastrzelonym nawet dla kaprysu.
Podobnie ułomne - choć w mniej dramatycznej scenerii - rozwiązania problemu relacji z rodzicami pojawiają się w bestselerze "Toksyczni rodzice" Susan Forward, która jest swoistą kontynuacją pracy Miller. Jest tam mowa o potrzebie zakończenia ciągłej walki o zmianę rodziców, o przejęciu kontroli i odpowiedzialności za swoje życie, o konieczności bardziej obiektywnego spojrzenia na rodziców i oderwania się od ich ocen w kierunku samookreślenia. Wszystko to zgadza się z drogą ustawień systemowych. Autorka jednak pisze:
- Kiedy zrozumiesz, czym jest miłość, zorientujesz się, że twoi rodzice nie mogli czy też nie wiedzieli, jak kochać. Jest to jedna z najbardziej przykrych prawd, jakie kiedykolwiek przyjdzie ci zaakceptować. Ale gdy jasno określisz i uznasz niedoskonałość swoich rodziców i straty, które przez to poniosłeś, otworzysz drzwi do twojego życia ludziom, którzy będą cię kochać tak, jak na to zasługujesz - prawdziwie (Forward, Buck, 2016, s. 356).
Do tego samego podejścia odnosi się krytycznie Framo:
- Większość tradycyjnych terapeutów indywidualnych traktuje rodzinę pochodzenia swoich klientów jak wrogów, uważa za szkodliwą i podkopującą ich wysiłki terapeutyczne. Przejawem tej postawy jest książka "Toksyczni rodzice" (Forward, 1989). (...) Zazwyczaj komunikaty są takie, że pacjenci powinni przestać próbować dostać od zdyskredytowanych rodziców tego, czego nigdy nie będą mogli uzyskać. (...) W zamian doprowadza się pacjenta do wniosku, że prawdziwą satysfakcję w życiu można czerpać z innych relacji, że można ją uzyskać od partnera i dzieci, od przyjaciół lub z pracy (Framo, 1992, s. 7 - 8).
Jeśli postąpimy tak, jak zalecają autorzy książek o "toksycznych" rodzicach, otworzymy drzwi infantylnym iluzjom. Miłość, którą dajemy i otrzymujemy w związkach z kobietami i mężczyznami, to nie ta sama miłość, której domaga się ta część nas samych, która jest połączona z rodzicami. Osiągnięcie dojrzałości i autonomii bez rekonstrukcji więzi z rodzicami, bez zgody na tę głęboką więź, pozostawi w naszej psychice ciągłe ssanie. Ono wyda nas na pastwę wszelkich manipulacji, jakie zgotuje nam nasza własna psychika oraz inni ludzie, których będziemy chcieli spostrzegać jako wreszcie prawdziwie nas kochających.
- O Autorze
Artykuł jest podrozdziałem książki Autora "Ustawienia systemowe Berta Hellingera. Przełom w psychoterapii i wiedzy o człowieku", VIRGO, Warszawa 2019.
Opublikowano: 2019-01-12
Zobacz komentarze do tego artykułu
Alice Miller - nieprzepracowany uraz i koncepcje, które się nie sprawdziły
Autor: sams2 Data: 2019-01-12, 19:23:22 OdpowiedzHmm, kopać Alice Miller, o której przecież wiadomo że była nieszczęśliwa i zaburzona... Mimo wszystko pomogła ludziom nazwać faktyczne głębokie urazy, które w życiu rodziny mają miejsce czy dziecko chciane czy niechciane. Pomogła nazwać przemoc i wskazać sprawcę. Nie wiem czy więcej szkody nie robią... Czytaj dalej
- RE: Alice Miller - nieprzepracowany uraz i koncepcje, które się nie sprawdziły - fatum, 2019-01-12, 19:50:30
- RE: Alice Miller - nieprzepracowany uraz i koncepcje, które się nie sprawdziły - feelka, 2019-01-12, 20:22:56