Reklamy
Artykuł
Zbigniew A. Grochowski
Kilka przemyśleń na temat tak zwanego "picia kontrolowanego"
Z uwagą śledzę dyskusję na temat tego, co nazywane jest po polsku "piciem kontrolowanym". Dobrze się stało, że ten temat został poruszony. Wraz z nim także i nasze mózgi zmuszone zostały do myślenia w nieco szerszych kategoriach niż tylko "białe lub czarne", czyli psychoterapia lub nihil faciendum (nic do zrobienia - z łaciny), to znaczy pozostawienie przypadków beznadziejnych, niezdolnych do utrzymania abstynencji bez żadnej pomocy alternatywnej.
Sam termin "picie kontrolowane" nie jest zbyt szczęśliwy i wcale nie o to tu chodzi. Program mający na celu pomoc osobom, które mimo najszczerszych chęci, nie są w stanie zaniechać całkowicie picia alkoholu, nazywa się po angielsku Harm reduction program (pisownia języka anglo-amerykańskiego, którym się posługuję), co oznacza "Program redukcji (zmniejszania) szkód". Okazało się, że chorzy, którzy nie są w stanie utrzymać trwałej abstynencji, radzą sobie zupełnie dobrze spożywając znacząco mniejsze ilości alkoholu, niż spożywali przedtem. Duża ilość spożytego alkoholu może nawet doprowadzić do utraty przytomności i dalej - zatrucia zakończonego śmiercią, lecz nie zwiększy jego sedatywnego działania ponad to, które uzyskuje się już na przykład po wypiciu kilku butelek piwa. Wypijanie większych ilości alkoholu jest tylko niekończącą się, bezskuteczną próbą chorego, aby ten efekt poprawić czy wzmocnić. Potocznie (w zawodowym slangu) program ten bywa nazywany controlled drinking, czyli po polsku "Picie kontrolowane". I ta właśnie nazwa u nas się przyjęła.
Wierzymy, że osoba, która straciła kontrolę nad jakimś zachowaniem, już jej nigdy nie odzyska. Ktoś zbyt daleko uprościł samą nazwę tego programu i przez to wypaczył ideę stojącą za alternatywną metodą pomocy osobom do tej pory uznanym za przypadki beznadziejne. Nadał "programowi redukcji szkód" nazwę potoczną o silnie pejoratywnym znaczeniu, pewnie nawet tego sobie nie uświadamiając. Nazwa "picie kontrolowane" stoi w sprzeczności z podstawowym kanonem pierwszej skutecznej, choć nieprofesjonalnej próby pomocy w tej chorobie (grupy Alkoholików Anonimowych) - zaprzecza I Krokowi Alkoholików Anonimowych. A przecież na zasadach działania Alkoholików Anonimowych oparty został pierwszy profesjonalny Program Minnesota i wszystkie jego odmiany. Pejoratywny wydźwięk nazwy "picie kontrolowane" ciągle gdzieś tam tkwi głęboko w naszej podświadomości, gdyż nazwa ta oznacza dla nas zaprzeczenie podstawy wszystkich naszych działań. Chyba tylko z powodu nieprawidłowej, żargonowej nazwy metoda bywa albo ośmieszana, albo wręcz "wyklinana od czci i wiary". Założę się, że niewiele osób wie, o co tak na prawdę w tej metodzie chodzi.
Z zawodu jestem chirurgiem (ogólnym i urazowym) i byłbym nim do dzisiaj, gdyby nie poważna choroba kręgosłupa zakończona dwoma rozległymi operacjami nie położyła kresu "mojej pierwszej miłości" - chirurgii. Z natury jestem aktywny i nie wytrzymałbym na rencie ani jednego dnia, więc "przekwalifikowałem się" i teraz mam już całkiem przyzwoity, nowy zawód. Nadal jednak myślę jak chirurg - szybko, prosto i bez zbędnych meandrów. Kto prosi o pomoc - musi ją uzyskać. Tak już myślę i koniec. W czasie, kiedy wykonywałem swój poprzedni zawód, przyszło mi często podejmować decyzje, które na pewno nie postawiłyby mnie na żadnym miejscu w nawet najbardziej liberalnym konkursie popularności. I na dodatek, musiałem to robić bardzo szybko, często "bardzo bardzo" szybko. Dużą część swojej chirurgicznej kariery spędziłem w niezbyt dużej miejscowości, najpierw w małym, starym, potem w nowozbudowanym i dużym szpitalu, zabezpieczającym olbrzymi teren, w okolicy o bardzo dużej "urazowości" i najczęściej byłem sam. Personel powiększył się i skompletował dopiero w kilku następnych latach. Widywałem wiele przypadków beznadziejnych, w których mimo wiedzy i zdolności po prostu nic nie mogłem zrobić. Jedno co pozostało, to pozwolić pacjentowi na przeżycie w jak największym komforcie oraz z godnością do i tak niechybnego końca. To już nie było leczenie w powszechnie rozumianym znaczeniu tego słowa, lecz przynoszenie ulgi wszelkimi dostępnymi sposobami i tak długo, jak było potrzeba.
Nie róbmy sobie złudzeń. Ta choroba jest poważna, przewlekła (trwa do końca życia), ma tendencję do zaostrzeń, jej nasilenie bywa różne, i jest osobniczo zmienne. Niektórzy chorzy dobrze odpowiadają na psychoterapię, inni dobrze radzą sobie w grupach samopomocowych, inni umierają sobie gdzieś tam bez pomocy zapomniani przez Boga i ludzi, gdyż nie są nawet zdolni sięgnąć po jakąkolwiek pomoc. W końcu, raczej nieliczna grupa chorych trafia do terapii. Te najcięższe przypadki w ogóle do nas nie trafią.
Przychodzą do nas z nadzieją i prośbą o pomoc także chorzy "z pogranicza", którzy doskonale wiedzą, że "to już nie jest życie" i chcieliby coś zmienić. Niestety, z powodu choroby, a nie własnej złej czy "słabej" woli nie są w stanie dokonać zmiany, która by nas satysfakcjonowała (uzyskać trwałej abstynencji). Alkohol jako depresant przynosi im zbyt dużą ulgę w ich problemach i cierpieniach, aby mogli z niego zrezygnować mimo ewidentnych dla wszystkich szkód.
Jak traktuje się takie osoby? Najpierw każe im się (tak jak zresztą wszystkim) podpisywać "Kontrakt Terapeutyczny", potem karze za łamanie "Kontraktu" kiedy "zapiją" do usunięcia z terapii włącznie. Niech sobie idą do AA, albo gdzieś tam - w miejsca bliżej nie określone. Mamy czyste sumienie, gdyż nasza placówka nie jest ostatnim miejscem na świecie, które udziela "takim" pomocy i zawsze można pójść gdzie indziej. Albo - jak się nie chce leczyć tak, jak mu proponujemy, to niech sobie robi co chce, byle nie u nas. A na dodatek nasza statystyka oparta na trwałości abstynencji wygląda lepiej i nasza pozycja w rankingu zakładów "odwykowych" się podnosi.
Nikt jakoś się nie zastanawia nad tym, że niezdolność do utrzymania trwałej abstynencji u tych chorych nie jest wynikiem ich woli, lecz ich choroby, choć wszyscy doskonale o tym wiemy. Zawsze powtarzam wszystkim tym, którzy wspominają o "woli" w tej chorobie, żeby wypróbowali swojej "woli" na jakiejś innej, mniej poważnej chorobie, najlepiej na biegunce - efekt takich doświadczeń zawsze bywa spektakularny i bardzo przekonywujący.
Osobiście nie proponuję niczego nikomu, kto czyta ten tekst. To, co oferujemy naszym chorym jest naszą osobistą odpowiedzialnością. Można przypadki beznadziejne po prostu wyrzucić, można się też nimi zająć. Wiadomo, że nie pomożemy im wiele, ale jeśli istnieje szansa na przedłużenie życia poprzez zmniejszenie szkód - czemu nie? Może w końcu dotrwają oni do czasu, kiedy będą w stanie podjąć dalej idące zmiany w ich życiu - komu z nas to osądzać?
Mój uniwersytecki nauczyciel psychiatrii z krakowskiej AM, śp. prof. Antoni Kępiński nauczył mnie, że człowiek jest najważniejszy. Mimo, że pracowałem w tak odległej od psychiatrii dziedzinie, jak chirurgia urazowa, ta nauka była i jest nadal podstawą wszystkich moich bez wyjątku postępowań. Ona jest po prostu uniwersalna. Już tak niewielu jemu podobnych pozostało, a szkoda. W tym zwariowanym świecie statystyk, informatyki i szalonych postępów w każdej dziedzinie, coś ważnego tracimy.
Zagadnienie tak zwanego "picia kontrolowanego" to nie tylko kwestia picia, czy nie picia. To ważny problem z zakresu etyki zawodowej - naszej odpowiedzialności za chorego i granic tej odpowiedzialności. Także - granic udzielanej przez nas pomocy osobie, która się do nas zgłasza i naszej pomocy oczekuje. Może też jest to pytanie - jak wiele straciliśmy tego, co mieli nasi poprzednicy, a czego w żadnym podręczniku nie ma. Przy okazji - warto się zastanowić, jakie skutki pociąga za sobą jedno bezmyślnie użyte określenie.
Ktoś mądry kiedyś powiedział: "Nasze umysły są jak spadochrony - pracują tylko wtedy, kiedy są otwarte".
Czy alkoholik może nauczyć się pić w sposób kontrolowany?
Skomentuj artykuł
Zobacz komentarze do tego artykułu
Sam termin "picie kontrolowane" nie jest zbyt szczęśliwy i wcale nie o to tu chodzi. Program mający na celu pomoc osobom, które mimo najszczerszych chęci, nie są w stanie zaniechać całkowicie picia alkoholu, nazywa się po angielsku Harm reduction program (pisownia języka anglo-amerykańskiego, którym się posługuję), co oznacza "Program redukcji (zmniejszania) szkód". Okazało się, że chorzy, którzy nie są w stanie utrzymać trwałej abstynencji, radzą sobie zupełnie dobrze spożywając znacząco mniejsze ilości alkoholu, niż spożywali przedtem. Duża ilość spożytego alkoholu może nawet doprowadzić do utraty przytomności i dalej - zatrucia zakończonego śmiercią, lecz nie zwiększy jego sedatywnego działania ponad to, które uzyskuje się już na przykład po wypiciu kilku butelek piwa. Wypijanie większych ilości alkoholu jest tylko niekończącą się, bezskuteczną próbą chorego, aby ten efekt poprawić czy wzmocnić. Potocznie (w zawodowym slangu) program ten bywa nazywany controlled drinking, czyli po polsku "Picie kontrolowane". I ta właśnie nazwa u nas się przyjęła.
Wierzymy, że osoba, która straciła kontrolę nad jakimś zachowaniem, już jej nigdy nie odzyska. Ktoś zbyt daleko uprościł samą nazwę tego programu i przez to wypaczył ideę stojącą za alternatywną metodą pomocy osobom do tej pory uznanym za przypadki beznadziejne. Nadał "programowi redukcji szkód" nazwę potoczną o silnie pejoratywnym znaczeniu, pewnie nawet tego sobie nie uświadamiając. Nazwa "picie kontrolowane" stoi w sprzeczności z podstawowym kanonem pierwszej skutecznej, choć nieprofesjonalnej próby pomocy w tej chorobie (grupy Alkoholików Anonimowych) - zaprzecza I Krokowi Alkoholików Anonimowych. A przecież na zasadach działania Alkoholików Anonimowych oparty został pierwszy profesjonalny Program Minnesota i wszystkie jego odmiany. Pejoratywny wydźwięk nazwy "picie kontrolowane" ciągle gdzieś tam tkwi głęboko w naszej podświadomości, gdyż nazwa ta oznacza dla nas zaprzeczenie podstawy wszystkich naszych działań. Chyba tylko z powodu nieprawidłowej, żargonowej nazwy metoda bywa albo ośmieszana, albo wręcz "wyklinana od czci i wiary". Założę się, że niewiele osób wie, o co tak na prawdę w tej metodzie chodzi.
Z zawodu jestem chirurgiem (ogólnym i urazowym) i byłbym nim do dzisiaj, gdyby nie poważna choroba kręgosłupa zakończona dwoma rozległymi operacjami nie położyła kresu "mojej pierwszej miłości" - chirurgii. Z natury jestem aktywny i nie wytrzymałbym na rencie ani jednego dnia, więc "przekwalifikowałem się" i teraz mam już całkiem przyzwoity, nowy zawód. Nadal jednak myślę jak chirurg - szybko, prosto i bez zbędnych meandrów. Kto prosi o pomoc - musi ją uzyskać. Tak już myślę i koniec. W czasie, kiedy wykonywałem swój poprzedni zawód, przyszło mi często podejmować decyzje, które na pewno nie postawiłyby mnie na żadnym miejscu w nawet najbardziej liberalnym konkursie popularności. I na dodatek, musiałem to robić bardzo szybko, często "bardzo bardzo" szybko. Dużą część swojej chirurgicznej kariery spędziłem w niezbyt dużej miejscowości, najpierw w małym, starym, potem w nowozbudowanym i dużym szpitalu, zabezpieczającym olbrzymi teren, w okolicy o bardzo dużej "urazowości" i najczęściej byłem sam. Personel powiększył się i skompletował dopiero w kilku następnych latach. Widywałem wiele przypadków beznadziejnych, w których mimo wiedzy i zdolności po prostu nic nie mogłem zrobić. Jedno co pozostało, to pozwolić pacjentowi na przeżycie w jak największym komforcie oraz z godnością do i tak niechybnego końca. To już nie było leczenie w powszechnie rozumianym znaczeniu tego słowa, lecz przynoszenie ulgi wszelkimi dostępnymi sposobami i tak długo, jak było potrzeba.
Nie róbmy sobie złudzeń. Ta choroba jest poważna, przewlekła (trwa do końca życia), ma tendencję do zaostrzeń, jej nasilenie bywa różne, i jest osobniczo zmienne. Niektórzy chorzy dobrze odpowiadają na psychoterapię, inni dobrze radzą sobie w grupach samopomocowych, inni umierają sobie gdzieś tam bez pomocy zapomniani przez Boga i ludzi, gdyż nie są nawet zdolni sięgnąć po jakąkolwiek pomoc. W końcu, raczej nieliczna grupa chorych trafia do terapii. Te najcięższe przypadki w ogóle do nas nie trafią.
Przychodzą do nas z nadzieją i prośbą o pomoc także chorzy "z pogranicza", którzy doskonale wiedzą, że "to już nie jest życie" i chcieliby coś zmienić. Niestety, z powodu choroby, a nie własnej złej czy "słabej" woli nie są w stanie dokonać zmiany, która by nas satysfakcjonowała (uzyskać trwałej abstynencji). Alkohol jako depresant przynosi im zbyt dużą ulgę w ich problemach i cierpieniach, aby mogli z niego zrezygnować mimo ewidentnych dla wszystkich szkód.
Jak traktuje się takie osoby? Najpierw każe im się (tak jak zresztą wszystkim) podpisywać "Kontrakt Terapeutyczny", potem karze za łamanie "Kontraktu" kiedy "zapiją" do usunięcia z terapii włącznie. Niech sobie idą do AA, albo gdzieś tam - w miejsca bliżej nie określone. Mamy czyste sumienie, gdyż nasza placówka nie jest ostatnim miejscem na świecie, które udziela "takim" pomocy i zawsze można pójść gdzie indziej. Albo - jak się nie chce leczyć tak, jak mu proponujemy, to niech sobie robi co chce, byle nie u nas. A na dodatek nasza statystyka oparta na trwałości abstynencji wygląda lepiej i nasza pozycja w rankingu zakładów "odwykowych" się podnosi.
Nikt jakoś się nie zastanawia nad tym, że niezdolność do utrzymania trwałej abstynencji u tych chorych nie jest wynikiem ich woli, lecz ich choroby, choć wszyscy doskonale o tym wiemy. Zawsze powtarzam wszystkim tym, którzy wspominają o "woli" w tej chorobie, żeby wypróbowali swojej "woli" na jakiejś innej, mniej poważnej chorobie, najlepiej na biegunce - efekt takich doświadczeń zawsze bywa spektakularny i bardzo przekonywujący.
Osobiście nie proponuję niczego nikomu, kto czyta ten tekst. To, co oferujemy naszym chorym jest naszą osobistą odpowiedzialnością. Można przypadki beznadziejne po prostu wyrzucić, można się też nimi zająć. Wiadomo, że nie pomożemy im wiele, ale jeśli istnieje szansa na przedłużenie życia poprzez zmniejszenie szkód - czemu nie? Może w końcu dotrwają oni do czasu, kiedy będą w stanie podjąć dalej idące zmiany w ich życiu - komu z nas to osądzać?
Mój uniwersytecki nauczyciel psychiatrii z krakowskiej AM, śp. prof. Antoni Kępiński nauczył mnie, że człowiek jest najważniejszy. Mimo, że pracowałem w tak odległej od psychiatrii dziedzinie, jak chirurgia urazowa, ta nauka była i jest nadal podstawą wszystkich moich bez wyjątku postępowań. Ona jest po prostu uniwersalna. Już tak niewielu jemu podobnych pozostało, a szkoda. W tym zwariowanym świecie statystyk, informatyki i szalonych postępów w każdej dziedzinie, coś ważnego tracimy.
Zagadnienie tak zwanego "picia kontrolowanego" to nie tylko kwestia picia, czy nie picia. To ważny problem z zakresu etyki zawodowej - naszej odpowiedzialności za chorego i granic tej odpowiedzialności. Także - granic udzielanej przez nas pomocy osobie, która się do nas zgłasza i naszej pomocy oczekuje. Może też jest to pytanie - jak wiele straciliśmy tego, co mieli nasi poprzednicy, a czego w żadnym podręczniku nie ma. Przy okazji - warto się zastanowić, jakie skutki pociąga za sobą jedno bezmyślnie użyte określenie.
Ktoś mądry kiedyś powiedział: "Nasze umysły są jak spadochrony - pracują tylko wtedy, kiedy są otwarte".
Sonda
Czy alkoholik może nauczyć się pić w sposób kontrolowany?Opublikowano: 2005-03-09
Zobacz komentarze do tego artykułu
Kilka przemyśleń na temat tak zwanego
Autor: lysytad Data: 2006-06-12, 22:33:20 OdpowiedzMam na imię Tadeusz i jestem alkoholikiem. Chylę czoła przed profesjonalizmem autora artykułu i w pełni popieram krytykę tzw. picia kontrolowanego. Kto raz utracił zdolność kontroli picia nigdy jej nie odzyska. Sam próbowałem wielokrotnie, kierowany żalem po stracie alkoholu, powrócić do picia kontr... Czytaj dalej
- RE: Kilka przemyśleń na temat tak zwanego - bl150152, 2006-06-13, 00:00:04
- Zgadzam się z dr Grochowskim - doktorek, 2006-06-13, 03:28:35