Reklamy
Artykuł
Janusz Wróbel
Niedokończony sen, czyli gorzka słodycz ojczymiej ziemi
Oto przed Państwem zbiór bardzo osobistych świadectw, będących zapisem doświadczeń osób, które wiatr dziejów lub oka życiowych cyklonów wywiały na Antypody. Ich lektura nie pozostawi czytelnika obojętnym - szczególnie tego, który albo doświadczył emigracji, albo kiedykolwiek z jej zamiarem się nosił. Dla osób, które z nią się zmierzyły, przeżywanie jej skutków stało się nieodłączną częścią emocjonalnych rytuałów, o których tak udatnie piszą autorzy zawartych w tym zbiorze wspomnień.
Emigracja musi boleć, jest przecież częściową amputacją; odcina bowiem dostęp do większości znaczących, utartych i dobrze funkcjonujących zachowań w przewidywalnym otoczeniu. Oczywiście, z drugiej strony, jest niezwykłą szansą na doświadczenie nowej realności językowej, kulturowej i emocjonalnej, której osoba zamknięta w środowisku jednorodnym etnicznie nigdy nie przeżyje. Oba zjawiska znajdują odzwierciedlenie w tekstach naszych autorów. Anna Nassif na początku swych wspomnień dowcipnie zauważa, że słowo emigracja należy do jej prywatnego leksykonu wyrazów kłopotliwych, by w zakończeniu swego tekstu podkreślić paradoksalną naturę wychodźstwa, pisząc o nim, że: to szansa i jednocześnie strata.
Podejmowałem kilka prób opisania fenomenu doznań emigranckich z perspektywy psychologicznej. Książka, zawierająca wyznania Polaków osiadłych w Australii, dostarczyła mi nowych źródeł i inspiracji. Mam nadzieję, że przedstawiona tutaj systematyzacja wątków opublikowanych wspomnień jest zgodna z intencją autorek i autorów prac i wraz z nimi stanie się kolejnym przyczynkiem do lepszego zrozumienia fascynującego i skomplikowanego procesu przystosowywania się do nowych warunków życia na emigracji i emocji mu towarzyszących, o których Jerzy Krysiak przejmująco napisał: ciążą one na mnie jak niedokończony sen.
Aleksander Pęczalski w wierszu "Polska" napisał:
Nostalgia emigranta zawiera w sobie tęsknotę za swojskością - widokiem, zapachem, smakiem, czy odgłosem. Jest ukojeniem, lecz zarazem niezagojoną raną, którą, gdy patrzymy na fotografię rodzimych krajobrazów - rozdrapujemy. Nigdy niezaspokojona tęsknica za ojczystym krajem powoduje, że niektórzy emigranci nie mogą do końca odrzucić pokusy powrotu. Na określenie takiego stanu ducha, użyłem kiedyś określenia "życie w rozkroku". Maryla Rose dostarczyła mi bardziej subtelnej metafory, tytułując jeden ze swych wierszy "Zszywanie duszy".
Oczrowanie unikalnym krajobrazem Australii przewija się w wielu pracach. Między innymi autorki dwóch wspomnień zawarły w nich zachwyt, którego dostarcza niebo Antypod inaczej prezentującym się słońcem: a huge Ball of fire hovered above the horizon (...) the most magical sight I have ever seen, (Marika Biber) lub księżycem: (...) nagle widzę ogromną łunę za pogórkiem. Przybiegł również i zięć. Nie czekaliśmy długo, bo łuna rosła natychmiast i zza pagórka wytoczyła się ogromna kula. Staliśmy osłupiali. Już pół nieba z naszego okna zapłonęło (Teresa Emilia Zientalska). Byłbym jednak nieuważnym czytelnikiem omawianych wspomnień, gdyby umknęło mi pojawiające się czasami "ale". Owszem, doznania, których dostarcza przyroda australijska są niesamowite, zjawiskowe, a jednak, jak Maryla Rose pisze w wierszu "Rozdarcie": Nie potrafię jeszcze znaleźć się w Sydney. Za mało tu cienia.
Marika Biber opisuje sytuację, w której emigranckie dziecko było poddane testowi na inteligencję w języku, którego nie znało. Wynik testu był jednak pomyślny. Absurdalna okoliczność zapoczątkowała paradoksalny proces, polegający na tym, że po latach przebywania w nowej rzeczywistości językowej, nabyty angielski stał się dla autorki naturalnym narzędziem wyrażania w formie pisemnej (przedłożyła ona swe wspomnienia w języku angielskim). Emigracja z oczywistych powodów zapewne odebrała jej jednak możliwość nabycia tej umiejętności w języku urodzenia.
Paweł Waryszak zwraca uwagę na transcendentny aspekt emigracji. Przywołuje ewangeliczny opis Jezusa chodzącego po wodzie. Autor, przywołujący w swoim tekście to wydarzenie, nie postrzega go jednak w kategorii cudu, lecz boskiego wezwania do uczniów by pozbyli się wszelkich schematów i nawyków i nie bali się słuchać swoich własnych myśli. Opuszczenie kraju urodzenia jest przekroczeniem układu, w który nas włożono, wyjściem z pudełka, by zaistnieć - no właśnie, gdzie? - ostatecznie chyba jednak w innym pudełku...
Prawdopodobnie także w kategorii "zysków" należałoby postrzegać zmiany zachodzące w sferze "zwyczajów serca". Krzysztof Deja humorystycznie opisuje, kiedy do swej pierwszej australijskiej pracy przyniósł butelkę whisky, by "wkupić się" do grona współpracowników, do tego bowiem przywykł w peerelowskiej rzeczywistości. Jego emigracyjna koleżanka z kolei nie kryła rozczarowania, gdy nie dostała od pracodawcy przysłowiowego goździka w dniu 8 marca...
Ten sam autor również zwraca uwagę na pewną przewagę zintegrowanego emigranta nad pozbawionym poczucia posiadania korzeni tubylca, przytaczając interesującą opinię australijskiego intelektualisty Warka McKenziego: Nie mamy korzeni, mamy anteny. Jak pisze dalej twórca "Emigranckiej woli", daleko zaawansowany postęp techniczny przy równoczesnym braku punktu odniesienia w postaci kanonu wartości i tradycji narodowo-kulturowych: niesie za sobą ryzyko swobodnego latania w przestrzeni, lecz bez żadnej nawigacji.
Cena, jaką przyszło zapłacić za emigrację może być znacząca. O niej pisze Jerzy Krysiak tak: Były to lata wypalania na naszych sercach emigracyjnego piętna. (...) Ileż razy na naszych oczach rozgrywały się emigracyjne dramaty. Rozwody, zdrady, alkoholizm i samobójstwa.
W paru wspomnieniach przewinął się wątek tragicznego pożaru buszu w Canberze, w 2003 roku, który poczynił w ciągu prawie dwóch tygodni trwania ogromne zniszczenia. Zaintrygowany czytelnik ciekawy jest zapewne, co się ratuje w obliczu trawiącego wszystko ognia? Dla Bronisława Kołtuna były to wspomnienia utrwalone na biało-czarnych fotografiach. Ocalałe z pożogi, stały się świadectwem, że autor wraz ze swą rodziną był w stanie ocalić tożsamość, mimo dramatycznej zmiany okoliczności życia, jaką jest emigracja. Oni przeszli przez ogień i pozostali sobą.
Dla Sylwi Surudo Sanders emigracja stwarza wprawdzie szansę na przeżycie drugiego życia, ale pociąga także za sobą uciążliwości, związane z przystosowywaniem się do niego: to bardzo dziwne uczucie czuć się jak niemowlę, które uczy się mówić, chodzić, rozumieć. Podobne odczucie zanotowała Kamilla Springer: czasami porównywałam siebie do małego dziecka, które poznaje i uczy się otaczającego go świata.
Marika Biber opisuje swe pierwsze dni w autralijskiej szkole, do której przyniesiona przez nią kanapka z razowego chleba, z pyszną polską kiełbasą, stała się stygmatem i uruchamiła tęsknotę za dopasowaniem się - autorka zatem kupiła sobie na lunch kanapkę vegemite sandwich (typowy australijski produkt, utworzony na bazie roztworu drożdży, bogaty w witaminy B, rozprowadzany na chlebie, posmarowanym wpierw cienką warstwą masła), która stanęła jej w gardle. Przyzwyczajanie się - więcej: absorpcja nowego smaku (pod koniec swoich wspomnień autorka pisze, że dorosła do pełnego polubienia australijskiej kanapki) staje się metaforą integracyjnego doświadczenia autorki - zamiast wykluczającej postawy albo/albo można osiągnąć komfort posiadania i tego/i tego.
Spożywane posiłki, łączące elementy typowe dla obu kultur gastronomicznych, stały się symbolem pozytywnej siły emigracji, która stymuluje proces poznania, rozwoju, uczenia się i wzbogacania osobowości. Biorąc pod uwagę różnorodne postawy emigracyjne, możemy powiedzieć, że autorka osiągnęła poziom integracji (łączenie w sobie tego, co najlepsze w kulturze kraju urodzenia i kraju zamieszkania).
Autorzy tomu wymieniają ich sporo. Należy do nich przede wszystkim akcent, którego w większości wypadków nie daje się wyrugować - np. Jerzy Krysiak z pogodną rezygnacją konstatuje: nigdy nie nauczyłem się wymawiać słowa "differentiation". Kolejnym są trudności w zrozumieniu niuansów językowych i kulturowych. Innym, bywają upodobania do "egzotycznych" dla środowiska kraju, który się zamieszkuje, potraw. A wreszcie jest to nieumiejętność/niemożność doświadczenia poczucia przynależności.
Marika Biber zawiera w swoich wspomnieniach interesującą obserwację na temat poczucia identyfikacji także z otoczeniem w wymiarze lokalnym, polskim; a doświadczyła go w swej wiosce, Bielawie, ale już nie w większym mieście. O tym, że czuć obco można się nawet u siebie, wie wielu emograntów.
Początki polskiej masowej emigracji do Stanów Zjednoczonych to często peregrynacja całych wiosek, na czele z proboszczem. Po przybyciu na miejsce skupiano się na dwóch rzeczach - poszukiwaniu pracy i budowaniu kościoła. Kościół zawsze był dla polskiego emigranta ośrodkiem nie tylko duchowego wsparcia, oazą polskości w sensie języka, kultury i wiary, ale i konkretnym miejscem, gdzie można było spotkać rodaków, założyć polską szkołę, ośrodek katechezy, miejsce spotkań harcerskich, siedzibę zespołu tanecznego, a nawet redakcję polskiej gazety lub zaimprowizowane studio radiowe, w którym przygotowywało się audycje do wyemitowania w etnicznej rozgłośni. Doskonale taką duszpastersko-etniczno-kulturową posługę pełni Towarzystwo Chrystusowe dla Polonii Zagranicznej, czyli popularnie zwani Księża Chrystusowcy.
O fenomenie ogniskowania życia Polonii wokół polskich parafii pisze Jerzy Moskala, wspominając prężnie działający w okolicach Sydney polski ośrodek, zwany "Bielany". Czytając wspomnienia Jerzego Moskali trudno oprzeć się refleksji, że wcielił on w pełni w swe życie dwie niezbywalne zasady odczucia szczęścia: ciesz się z tego, co masz i pracuj nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Społecznikowska pasja autora utworu "Moja emigracja" zaowocowała żywotem nasyconym spełnieniem, satysfakcją i wdzięcznością obdarowanych efektami jego zapału. Choć pisze on: nasza decyzja o emigracji do Australii okazała się słuszna, to czytelnik ma jednak wrażenie, że to nie sama decyzja spowodowała poczucie dzisiejszej satysfakcji, lecz raczej to, co z tą decyzją zrobił autor tych słów, wiedząc lub przeczuwając, że źródła szczęścia trzeba przede wszystkim szukać w sobie i w tym, co się robi.
W trakcie procesu przystosowywania się odczuwamy często dojmującą samotność. Dlatego bardzo pomocne są wówczas zawarte przyjaźnie. W nich łączymy się z innymi na ogół na zasadzie podobieństwa, np. solidarności w inności. Ciekawie ilustruje to historia przyjaźni Mariki Biber: w palecie jej przyjaźni są to głównie outsiderzy, odróżniający się od dominującego środowiska.
O to, czego trudno dokonać u siebie, zabiegać można u swoich dzieci, stwarzając im warunki, by nasze odczucie kraju z wyboru jako "obczyzny", nie przenieść na potomstwo, na przykład dbając o to, by nie zmieniać miejsca zamieszkania bez absolutnej konieczności. Tak stoło się w wypadku Mariki Biber i jej męża, gdy odrzucili ofertę pracy na innym kontynencie.
Dla Jerzego Moskali potrzeba ta przybrała całkiem dosłowny wymiar - zasadził on w Australii około 200 drzewek.
Yakov Smirnoff, rosyjski emigrant i zarazem amerykański komik, zakończył jedno ze swoich spotkań z amerykańską publicznością mniej więcej tak: możesz wyemigrować do Niemiec, ale nie możesz stać się Niemcem, możesz wyemigrować do Włoch, ale nie możesz stać się Włochem, możesz wyemigrować do Francji, ale nie możesz stać się Francuzem; jednak możesz wyemigrować do Ameryki, i stać się Amerykaninem - dziękuję wam za to, że mogę się tutaj czuć u siebie! Podobną obserwacją podzielił się Krzysztof Deja: Europa przy wielu niewątpliwych zaletach, ma obrzydliwy charakter bycia egoistyczną narodowościowo. Pomimo tych demokratycznych ciągot, tam taki jak ja, to ciągle estranger, auslender, extranjero, staniero czy foreigner. Tu, prawie co czwarty urodził się gdzieś w świecie.
Nie da się kompletnie zniwelować poczucia obcości, nie da się w pełni zidentyfikować z krajem osiedlenia, ale można - i tu zgadzam się z cytowanym autorem - poczuć się dobrze na emigracji, pod warunkiem, że "ojczymia ziemia" jest nam przyjazna. Dzisiejsza Australia oferuje więc emocjonalny komfort, wydatnie redukując czynniki, przyczyniające się do poczucia obcości.
Nie zawsze jednak tak było. Marian Brzeziński z ponad sześćdziesięcioletnim emigranckim stażem, miał okazję prześledzenie australijskiej ewolucji w stosunku do emigrantów. Napisał on: Status nasz zmieniał się z biegiem czasu. Najpierw nazywano nas "Aliens" potem "Foreigners" i "Migrants", następnie "New Commers", "New Australians" i wreszcie "Ethnics". Nie wiem czym, ale wiem kim teraz jesteśmy. Stosunek do przybyszów z innych krain zmieniał się; to, co nie zmieniało się, to była tradycja, wychowanie, zasady i wiara wpajana przez rodziców, będące dla cytowanego autora moralną busolą.
Wątpliwości nieodłącznie towarzyszą naszym decyzjom. Jeśli są drobne, mają lżejszą wagę; ciężar poważniejszych odczuwamy czasami całe życie. Przykładem może być wybór zawodu, partnera czy właśnie miejsca zamieszkania. Niestety: nikt i nic nie da nam pewności, że dobrze zrobiliśmy wyjeżdżając lub odwrotnie - zostając w kraju - tak jak nie będzie jej miał np. architekt, który nigdy się nie dowie, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby zdecydował się zdawać do szkoły aktorskiej, bowiem brak pewności najczęściej jest automatycznie włączany do pakietu zwanego wolnością wyboru.
Ten artykuł nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Skomentuj artykuł
Emigracja musi boleć, jest przecież częściową amputacją; odcina bowiem dostęp do większości znaczących, utartych i dobrze funkcjonujących zachowań w przewidywalnym otoczeniu. Oczywiście, z drugiej strony, jest niezwykłą szansą na doświadczenie nowej realności językowej, kulturowej i emocjonalnej, której osoba zamknięta w środowisku jednorodnym etnicznie nigdy nie przeżyje. Oba zjawiska znajdują odzwierciedlenie w tekstach naszych autorów. Anna Nassif na początku swych wspomnień dowcipnie zauważa, że słowo emigracja należy do jej prywatnego leksykonu wyrazów kłopotliwych, by w zakończeniu swego tekstu podkreślić paradoksalną naturę wychodźstwa, pisząc o nim, że: to szansa i jednocześnie strata.
Podejmowałem kilka prób opisania fenomenu doznań emigranckich z perspektywy psychologicznej. Książka, zawierająca wyznania Polaków osiadłych w Australii, dostarczyła mi nowych źródeł i inspiracji. Mam nadzieję, że przedstawiona tutaj systematyzacja wątków opublikowanych wspomnień jest zgodna z intencją autorek i autorów prac i wraz z nimi stanie się kolejnym przyczynkiem do lepszego zrozumienia fascynującego i skomplikowanego procesu przystosowywania się do nowych warunków życia na emigracji i emocji mu towarzyszących, o których Jerzy Krysiak przejmująco napisał: ciążą one na mnie jak niedokończony sen.
Niepozszywane tęsknoty
Aleksander Pęczalski w wierszu "Polska" napisał:
Raz jeszcze zobaczyć zaorane pola
spowite w puchu jesiennych mgieł.
Nostalgia emigranta zawiera w sobie tęsknotę za swojskością - widokiem, zapachem, smakiem, czy odgłosem. Jest ukojeniem, lecz zarazem niezagojoną raną, którą, gdy patrzymy na fotografię rodzimych krajobrazów - rozdrapujemy. Nigdy niezaspokojona tęsknica za ojczystym krajem powoduje, że niektórzy emigranci nie mogą do końca odrzucić pokusy powrotu. Na określenie takiego stanu ducha, użyłem kiedyś określenia "życie w rozkroku". Maryla Rose dostarczyła mi bardziej subtelnej metafory, tytułując jeden ze swych wierszy "Zszywanie duszy".
Zyski i straty
Oczrowanie unikalnym krajobrazem Australii przewija się w wielu pracach. Między innymi autorki dwóch wspomnień zawarły w nich zachwyt, którego dostarcza niebo Antypod inaczej prezentującym się słońcem: a huge Ball of fire hovered above the horizon (...) the most magical sight I have ever seen, (Marika Biber) lub księżycem: (...) nagle widzę ogromną łunę za pogórkiem. Przybiegł również i zięć. Nie czekaliśmy długo, bo łuna rosła natychmiast i zza pagórka wytoczyła się ogromna kula. Staliśmy osłupiali. Już pół nieba z naszego okna zapłonęło (Teresa Emilia Zientalska). Byłbym jednak nieuważnym czytelnikiem omawianych wspomnień, gdyby umknęło mi pojawiające się czasami "ale". Owszem, doznania, których dostarcza przyroda australijska są niesamowite, zjawiskowe, a jednak, jak Maryla Rose pisze w wierszu "Rozdarcie": Nie potrafię jeszcze znaleźć się w Sydney. Za mało tu cienia.
Marika Biber opisuje sytuację, w której emigranckie dziecko było poddane testowi na inteligencję w języku, którego nie znało. Wynik testu był jednak pomyślny. Absurdalna okoliczność zapoczątkowała paradoksalny proces, polegający na tym, że po latach przebywania w nowej rzeczywistości językowej, nabyty angielski stał się dla autorki naturalnym narzędziem wyrażania w formie pisemnej (przedłożyła ona swe wspomnienia w języku angielskim). Emigracja z oczywistych powodów zapewne odebrała jej jednak możliwość nabycia tej umiejętności w języku urodzenia.
Paweł Waryszak zwraca uwagę na transcendentny aspekt emigracji. Przywołuje ewangeliczny opis Jezusa chodzącego po wodzie. Autor, przywołujący w swoim tekście to wydarzenie, nie postrzega go jednak w kategorii cudu, lecz boskiego wezwania do uczniów by pozbyli się wszelkich schematów i nawyków i nie bali się słuchać swoich własnych myśli. Opuszczenie kraju urodzenia jest przekroczeniem układu, w który nas włożono, wyjściem z pudełka, by zaistnieć - no właśnie, gdzie? - ostatecznie chyba jednak w innym pudełku...
Prawdopodobnie także w kategorii "zysków" należałoby postrzegać zmiany zachodzące w sferze "zwyczajów serca". Krzysztof Deja humorystycznie opisuje, kiedy do swej pierwszej australijskiej pracy przyniósł butelkę whisky, by "wkupić się" do grona współpracowników, do tego bowiem przywykł w peerelowskiej rzeczywistości. Jego emigracyjna koleżanka z kolei nie kryła rozczarowania, gdy nie dostała od pracodawcy przysłowiowego goździka w dniu 8 marca...
Ten sam autor również zwraca uwagę na pewną przewagę zintegrowanego emigranta nad pozbawionym poczucia posiadania korzeni tubylca, przytaczając interesującą opinię australijskiego intelektualisty Warka McKenziego: Nie mamy korzeni, mamy anteny. Jak pisze dalej twórca "Emigranckiej woli", daleko zaawansowany postęp techniczny przy równoczesnym braku punktu odniesienia w postaci kanonu wartości i tradycji narodowo-kulturowych: niesie za sobą ryzyko swobodnego latania w przestrzeni, lecz bez żadnej nawigacji.
Cena, jaką przyszło zapłacić za emigrację może być znacząca. O niej pisze Jerzy Krysiak tak: Były to lata wypalania na naszych sercach emigracyjnego piętna. (...) Ileż razy na naszych oczach rozgrywały się emigracyjne dramaty. Rozwody, zdrady, alkoholizm i samobójstwa.
W paru wspomnieniach przewinął się wątek tragicznego pożaru buszu w Canberze, w 2003 roku, który poczynił w ciągu prawie dwóch tygodni trwania ogromne zniszczenia. Zaintrygowany czytelnik ciekawy jest zapewne, co się ratuje w obliczu trawiącego wszystko ognia? Dla Bronisława Kołtuna były to wspomnienia utrwalone na biało-czarnych fotografiach. Ocalałe z pożogi, stały się świadectwem, że autor wraz ze swą rodziną był w stanie ocalić tożsamość, mimo dramatycznej zmiany okoliczności życia, jaką jest emigracja. Oni przeszli przez ogień i pozostali sobą.
Dla Sylwi Surudo Sanders emigracja stwarza wprawdzie szansę na przeżycie drugiego życia, ale pociąga także za sobą uciążliwości, związane z przystosowywaniem się do niego: to bardzo dziwne uczucie czuć się jak niemowlę, które uczy się mówić, chodzić, rozumieć. Podobne odczucie zanotowała Kamilla Springer: czasami porównywałam siebie do małego dziecka, które poznaje i uczy się otaczającego go świata.
Inność
Marika Biber opisuje swe pierwsze dni w autralijskiej szkole, do której przyniesiona przez nią kanapka z razowego chleba, z pyszną polską kiełbasą, stała się stygmatem i uruchamiła tęsknotę za dopasowaniem się - autorka zatem kupiła sobie na lunch kanapkę vegemite sandwich (typowy australijski produkt, utworzony na bazie roztworu drożdży, bogaty w witaminy B, rozprowadzany na chlebie, posmarowanym wpierw cienką warstwą masła), która stanęła jej w gardle. Przyzwyczajanie się - więcej: absorpcja nowego smaku (pod koniec swoich wspomnień autorka pisze, że dorosła do pełnego polubienia australijskiej kanapki) staje się metaforą integracyjnego doświadczenia autorki - zamiast wykluczającej postawy albo/albo można osiągnąć komfort posiadania i tego/i tego.
Spożywane posiłki, łączące elementy typowe dla obu kultur gastronomicznych, stały się symbolem pozytywnej siły emigracji, która stymuluje proces poznania, rozwoju, uczenia się i wzbogacania osobowości. Biorąc pod uwagę różnorodne postawy emigracyjne, możemy powiedzieć, że autorka osiągnęła poziom integracji (łączenie w sobie tego, co najlepsze w kulturze kraju urodzenia i kraju zamieszkania).
Wyznaczniki obcości
Autorzy tomu wymieniają ich sporo. Należy do nich przede wszystkim akcent, którego w większości wypadków nie daje się wyrugować - np. Jerzy Krysiak z pogodną rezygnacją konstatuje: nigdy nie nauczyłem się wymawiać słowa "differentiation". Kolejnym są trudności w zrozumieniu niuansów językowych i kulturowych. Innym, bywają upodobania do "egzotycznych" dla środowiska kraju, który się zamieszkuje, potraw. A wreszcie jest to nieumiejętność/niemożność doświadczenia poczucia przynależności.
Marika Biber zawiera w swoich wspomnieniach interesującą obserwację na temat poczucia identyfikacji także z otoczeniem w wymiarze lokalnym, polskim; a doświadczyła go w swej wiosce, Bielawie, ale już nie w większym mieście. O tym, że czuć obco można się nawet u siebie, wie wielu emograntów.
Obszary wsparcia
Początki polskiej masowej emigracji do Stanów Zjednoczonych to często peregrynacja całych wiosek, na czele z proboszczem. Po przybyciu na miejsce skupiano się na dwóch rzeczach - poszukiwaniu pracy i budowaniu kościoła. Kościół zawsze był dla polskiego emigranta ośrodkiem nie tylko duchowego wsparcia, oazą polskości w sensie języka, kultury i wiary, ale i konkretnym miejscem, gdzie można było spotkać rodaków, założyć polską szkołę, ośrodek katechezy, miejsce spotkań harcerskich, siedzibę zespołu tanecznego, a nawet redakcję polskiej gazety lub zaimprowizowane studio radiowe, w którym przygotowywało się audycje do wyemitowania w etnicznej rozgłośni. Doskonale taką duszpastersko-etniczno-kulturową posługę pełni Towarzystwo Chrystusowe dla Polonii Zagranicznej, czyli popularnie zwani Księża Chrystusowcy.
O fenomenie ogniskowania życia Polonii wokół polskich parafii pisze Jerzy Moskala, wspominając prężnie działający w okolicach Sydney polski ośrodek, zwany "Bielany". Czytając wspomnienia Jerzego Moskali trudno oprzeć się refleksji, że wcielił on w pełni w swe życie dwie niezbywalne zasady odczucia szczęścia: ciesz się z tego, co masz i pracuj nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Społecznikowska pasja autora utworu "Moja emigracja" zaowocowała żywotem nasyconym spełnieniem, satysfakcją i wdzięcznością obdarowanych efektami jego zapału. Choć pisze on: nasza decyzja o emigracji do Australii okazała się słuszna, to czytelnik ma jednak wrażenie, że to nie sama decyzja spowodowała poczucie dzisiejszej satysfakcji, lecz raczej to, co z tą decyzją zrobił autor tych słów, wiedząc lub przeczuwając, że źródła szczęścia trzeba przede wszystkim szukać w sobie i w tym, co się robi.
W trakcie procesu przystosowywania się odczuwamy często dojmującą samotność. Dlatego bardzo pomocne są wówczas zawarte przyjaźnie. W nich łączymy się z innymi na ogół na zasadzie podobieństwa, np. solidarności w inności. Ciekawie ilustruje to historia przyjaźni Mariki Biber: w palecie jej przyjaźni są to głównie outsiderzy, odróżniający się od dominującego środowiska.
Potrzeba zakorzenienia się
O to, czego trudno dokonać u siebie, zabiegać można u swoich dzieci, stwarzając im warunki, by nasze odczucie kraju z wyboru jako "obczyzny", nie przenieść na potomstwo, na przykład dbając o to, by nie zmieniać miejsca zamieszkania bez absolutnej konieczności. Tak stoło się w wypadku Mariki Biber i jej męża, gdy odrzucili ofertę pracy na innym kontynencie.
Dla Jerzego Moskali potrzeba ta przybrała całkiem dosłowny wymiar - zasadził on w Australii około 200 drzewek.
Semantyczne refleksje, czyli Polska to matka, Australia to ojczym
Yakov Smirnoff, rosyjski emigrant i zarazem amerykański komik, zakończył jedno ze swoich spotkań z amerykańską publicznością mniej więcej tak: możesz wyemigrować do Niemiec, ale nie możesz stać się Niemcem, możesz wyemigrować do Włoch, ale nie możesz stać się Włochem, możesz wyemigrować do Francji, ale nie możesz stać się Francuzem; jednak możesz wyemigrować do Ameryki, i stać się Amerykaninem - dziękuję wam za to, że mogę się tutaj czuć u siebie! Podobną obserwacją podzielił się Krzysztof Deja: Europa przy wielu niewątpliwych zaletach, ma obrzydliwy charakter bycia egoistyczną narodowościowo. Pomimo tych demokratycznych ciągot, tam taki jak ja, to ciągle estranger, auslender, extranjero, staniero czy foreigner. Tu, prawie co czwarty urodził się gdzieś w świecie.
Nie da się kompletnie zniwelować poczucia obcości, nie da się w pełni zidentyfikować z krajem osiedlenia, ale można - i tu zgadzam się z cytowanym autorem - poczuć się dobrze na emigracji, pod warunkiem, że "ojczymia ziemia" jest nam przyjazna. Dzisiejsza Australia oferuje więc emocjonalny komfort, wydatnie redukując czynniki, przyczyniające się do poczucia obcości.
Nie zawsze jednak tak było. Marian Brzeziński z ponad sześćdziesięcioletnim emigranckim stażem, miał okazję prześledzenie australijskiej ewolucji w stosunku do emigrantów. Napisał on: Status nasz zmieniał się z biegiem czasu. Najpierw nazywano nas "Aliens" potem "Foreigners" i "Migrants", następnie "New Commers", "New Australians" i wreszcie "Ethnics". Nie wiem czym, ale wiem kim teraz jesteśmy. Stosunek do przybyszów z innych krain zmieniał się; to, co nie zmieniało się, to była tradycja, wychowanie, zasady i wiara wpajana przez rodziców, będące dla cytowanego autora moralną busolą.
Niepewność
Wątpliwości nieodłącznie towarzyszą naszym decyzjom. Jeśli są drobne, mają lżejszą wagę; ciężar poważniejszych odczuwamy czasami całe życie. Przykładem może być wybór zawodu, partnera czy właśnie miejsca zamieszkania. Niestety: nikt i nic nie da nam pewności, że dobrze zrobiliśmy wyjeżdżając lub odwrotnie - zostając w kraju - tak jak nie będzie jej miał np. architekt, który nigdy się nie dowie, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby zdecydował się zdawać do szkoły aktorskiej, bowiem brak pewności najczęściej jest automatycznie włączany do pakietu zwanego wolnością wyboru.
- Autor jest praktykującym psychoterapeutą, nauczycielem akademickim, autorem publikacji naukowych, popularno-naukowych, m.in. książki "Language and Schizophrenia" i tomiku wierszy "Cztery pory tutaj". Żonaty, pięcioro dzieci.
Artykuł stanowi wstęp do książki "Moja emigracja".
Zobacz także: blog Autora
Opublikowano: 2012-07-20