Artykuł

Ewa Żeromska

Ewa Żeromska

Widziały gały, co brały...


Tytuł tego artykułu brzmi może nazbyt kolokwialnie, ale nic bardziej celnego nie przychodzi mi do głowy. Rzecz będzie, z grubsza biorąc, o ciosaniu sobie kołków na głowie z powodu głębokiego zawodu, a nawet rozczarowania sobą nawzajem w jakiś czas po ślubie lub po podjęciu decyzji o wstąpieniu w związek.

Większość osób, stając na ślubnym kobiercu, jest przekonana, że połączyła się z kimś, kto spełni wszystkie oczekiwania i że będzie to ziszczenie wyobrażeń o małżeńskiej jedności. Jedno nie podlega dyskusji. Absolutnie każdy ma jakieś oczekiwania. Skąd one się biorą? Z bardzo różnych źródeł. Przede wszystkim dom rodzinny jest wzorcem albo antywzorcem, jeśli działo się w nim źle. Są to również obserwacje, dyskusje z rówieśnikami, własne marzenia, a nawet przeczytane książki czy obejrzane filmy. Wszystko to razem tworzy pewien obraz, który ma tę wadę, że jest dobry i prawdziwy tylko na pewien czas, na pewno nie na zawsze. Małżeństwo bowiem jest związkiem dynamicznym i z latami się zmienia, tak jak zmieniają się jego główni aktorzy. Wyobrażenie o tym, co to znaczy być razem, jest zupełnie inne na początku i po kilku czy kilkudziesięciu latach.

Stara mądrość głosi, że mężczyzna powinien dobrze przyjrzeć się matce kandydatki na żonę, a kobieta powinna zorientować się, jak to jest z ojcem jej przyszłego męża. Wprawdzie nie można posługiwać się tą zasadą w sposób bezwzględny (bo trzeba wziąć poprawkę na tzw. okoliczności obiektywne, które czasami mocno zniekształcają te rodzinne portrety), ale jednak jest to jakaś wskazówka. Należałoby przypuszczać, że córka dominującej, przedsiębiorczej matki odziedziczy po niej chociaż trochę i na pewno nie da się całkowicie zepchnąć na pozycję drugorzędną, z kolei mężczyzna wychowany w domu, w którym "panom i władcom" się usługuje, tudzież schodzi z drogi, będzie chętny do powielania tego modelu we własnym małżeństwie.

A zatem warto się sobie analitycznie przyglądać już na początku, tylko że jest z tym pewien kłopot. Mianowicie takie przyglądanie się, analizowanie, przymierzanie zupełnie nie idzie w parze z rozszalałymi uczuciami, które pchają do małżeństwa. Pewien mój znajomy ma na ten temat swoją teorię. Otóż twierdzi, że w stanie umysłowego zamroczenia, jakim niewątpliwie jest zakochanie, nie należy podejmować decyzji mających aspekt prawny. A taką właśnie jest decyzja o wstąpieniu w formalny związek.

Tylko kiedy w takim razie podejmować decyzję? Są na ten temat różne zdania. Jedni uważają, że należy długo ze sobą "chodzić" i wypróbowywać się w różnorodnych sytuacjach. Inni twierdzą, że to nudne. Wszystko, co najlepsze i najbardziej fascynujące, już się wydarzyło i nie ma sensu wiązać się z kimś, kogo zna się na wylot. Zatem lepiej zawrzeć krótką znajomość, szybko wziąć ślub, a potem się wzajemnie odkrywać.

Jest szkoła udanych związków, która lansuje teorię, że lepiej i ciekawiej żyje się osobom o przeciwstawnych charakterach i zainteresowaniach, ale jest i przeciwna. Kto ma rację, kogo słuchać, którą drogę wybrać? Można teoretyzować do woli, a i tak stanie się to, co stać się musi. Choć wszystkie możliwości są niewątpliwie słuszne i niezwykle racjonalne, życie pisze własne scenariusze, często bardzo dalekie od najmądrzejszych mądrości.

Jeśli oboje partnerzy w związku zmieniają się i dojrzewają (nie chcę powiedzieć: starzeją) mniej więcej w tym samym tempie, to jest dobrze. Jeżeli natomiast zaznacza się wyraźny dysonans - sytuacja wygląda źle. Z kolei, gdy przez cały czas masz świadomość tego, z kim się związałeś, jest dobrze. A jeśli o tym zapomniałeś i oczekujesz cudu nadzwyczajnej przemiany, to źle. (...)

Dziwnie jest ten świat urządzony. Sami sobie narzuciliśmy normy prawne, moralne i obyczajowe, w których potem dusimy się i którym nie jesteśmy w stanie sprostać, a musimy, bo innego wyjścia nie ma. Czyż można oczekiwać, że jeden człowiek wypełni wszystkie oczekiwania, pragnienia, marzenia, zaspokoi wszelkie potrzeby i jeszcze będzie nieustającą inspiracją i życiowym napędem? Teoretycznie jest to możliwe, ale w praktyce takich małżeństw jest niewiele, a nawet bardzo mało.

Dlaczego? Chyba dlatego, że generalnie jesteśmy leniwi i nie chce się nam robić więcej, niż jest to bezwzględnie konieczne. Małżeństwo usypia, rozleniwia, buduje schematy zachowań, otłuszcza nie tylko brzuchy i biodra, lecz także umysły. A jeśli już stawia się wymagania, to raczej partnerowi, znacznie rzadziej samemu sobie.

Bynajmniej nie jestem wrogiem małżeństwa, ale staram się - na tyle, na ile mogę - spojrzeć obiektywnie na to, co dzieje się wokół mnie. Jakże często zdarza mi się słyszeć, zwłaszcza od kobiet, słowa: "Poświęciłam dla niego całe moje życie, młodość, a on tak mi się odwdzięczył?". Niestety w takich chwilach rzadko kiedy stać mnie na współczucie. Raczej jestem zła, że oto wypłakuje mi się w rękaw kolejna ofiara poświęcenia. Wyjątkowo nie lubię tego słowa: "poświęcenie". Bo cóż ono oznacza? Świadomą rezygnację z siebie na rzecz drugiej osoby. Oczywiście wykluczam sytuacje szczególne, związane z chorobą czy jakąś inną życiową tragedią. Nie o takie poświęcenie chodzi.

Wyobraźmy sobie parę, w której ona "poświęciła" się dla niego. Grażyna i Karol pobrali się bardzo młodo. Oboje byli na drugim roku studiów. Ona na prawie, on na ekonomii. Rodzice uważali, że to za wcześnie, nie muszą się tak spieszyć, najpierw trzeba skończyć studia, oni jednak nie chcieli czekać. Chociaż oboje nie mieli tego w planach, Grażyna zaszła w ciążę, miała kłopoty z jej utrzymaniem i nie dało się tego pogodzić ze studiami. Wzięła urlop dziekański. Urodził się syn, wspaniały chłopak. Grażyna spróbowała wrócić na uczelnię i godzić obowiązki mamy oraz studentki, ale nie wyszło. Przerwała naukę z poważnym postanowieniem, że wróci, gdy tylko trochę odchowa syna. Karol pomagał jej, jak potrafił, ale nie miał zbyt wiele czasu. Przerzucił się na studia zaoczne, bo musiał pracować i zarabiać na rodzinę. Mały miał prawie trzy lata, gdy przydarzyła się kolejna ciąża. Grażyna przestała myśleć o studiach. Dom, dwoje dzieci - to bardzo dużo obowiązków. Jeszcze zdąży, jest młoda, życie przed nią, a Karol jest takim dobrym mężem.

Minęło parę lat. Syn już chodził do szkoły, mała była w przedszkolu i Grażyna znowu zaczęła myśleć o nauce. Omawiali to z Karolem, ale okazało się, że przy jednej pensji nie mogą sobie pozwolić na jej studia. W ogóle Karol uważał, że żona powinna poszukać jakiejś pracy, bo zwyczajnie brakuje pieniędzy. Zaczęła szukać, ale to nie było takie łatwe. W końcu znajoma rodziców zatrudniła ją na pół etatu w butiku. Nie zarabiała wiele, ale zawsze coś, poza tym nareszcie jakaś miła odmiana po siedzeniu w domu z dziećmi. Po pracy odbierała dzieci, szykowała obiad, zajmowała się domem. Karol wracał późno, awansował, lepiej zarabiał, ale coraz rzadziej przebywał w domu.

Coś zaczęło się między nimi psuć. Prawie ze sobą nie rozmawiali. Właściwie tylko wymieniali komunikaty. Kiedyś Karol opowiadał jej o swojej pracy, ale teraz przestał. Czasami próbowała go pytać, ale zwykle odpowiadał, że to są trudne bankowe sprawy i niczego nie zrozumie, więc szkoda gadania. Było jej przykro, że uważa ją za głupią, ale wtedy jeszcze bardziej się starała być dobrą żoną. Chciała, żeby dom był zadbany, a dzieci dopilnowane. Wierzyła, że on to widzi i docenia. Przecież on, dzieci i dom - to był jej cały świat.

Pewnego dnia Karol wrócił z pracy nadspodziewanie wcześnie i powiedział, że muszą poważnie porozmawiać. Wyjaśnił jej, że chce rozwodu, zakochał się, że nie może już tak żyć i dusi się w tym domu. Obiecał, że będzie dalej utrzymywał dzieci, jej też pomoże, ale nie zostanie.

To było jak grom z jasnego nieba. Nagle zawalił się cały świat. Jak to - Karol odchodzi? Zakochał się? W kim? Kim jest ta kobieta, która zabiera jej męża? Grażyna nie chciała w to uwierzyć. To jakiś zły sen, to minie, musi minąć. Przecież są rodziną. Ona zawsze tak się starała, dbała o niego, o dzieci. Nie, to nieprawda, to nie może być tak. Wybaczy mu zdradę, jakiś głupi romans, to się przecież zdarza. Karol, jej Karol z jakąś inną kobietą? To niemożliwe!

Dzień rozwodu był najczarniejszym dniem jej życia. Jak to się mogło stać? Dlaczego tak ją zawiódł, a może to ona jego? Grażyna nie znajdowała odpowiedzi na te pytania. Przecież całe swoje życie poświęciła mu i taka zapłata!

No i co z tym poświęceniem? Komu ono było potrzebne? Teraz jest rozczarowanie, gorycz i rozwód. Można było inaczej? Pewnie tak. Tylko potrzebna była mała dawka rozsądnego egoizmu, oczywiście ze strony Grażyny, bo Karol zaaplikował ją sobie w odpowiednim stopniu.

Grażyna przyjęła zasadę: "Ja nie jestem ważna, moje sprawy mogą poczekać. Jeszcze zdążę. Najpierw mąż, dzieci, dom." Oczekiwała jedynie odrobiny wdzięczności. A czy coś takiego w ogóle istnieje? W małżeństwie o to bardzo trudno. Wdzięcznym można być dentyście za wspaniale zrobiony uśmiech, ale żonie? Za co? Za to, że stała się nudną gospodynią domową, z którą nie ma o czym porozmawiać? Jednak to nie Karol wepchnął ją w tę rolę. To jej zabrakło odwagi, determinacji i energii, żeby krzyknąć: "Stop, teraz ja!".

Oj, widziały gały, co brały i w co się pakowały, tylko dostrzec nie chciały! Naturalnie nie wszystko widać od razu, ale nie można sobie pozwolić na stopniową utratę ostrości widzenia w miarę upływu wspólnie przeżywanych lat, a już szczególnie krytycznie należałoby przyglądać się sobie. Niestety często z lenistwa albo wygodnictwa nie chce się lub nie umie widzieć wyraźnie. A to się na ogół mści. To, że małżonkowie tracą wzrok, nie oznacza, iż inni też go tracą. Obawiam się, że ktoś z lepszym wzrokiem dostrzeże szczelinę w małżeństwie znacznie szybciej niż oni i jeśli tylko będzie miał ochotę, wślizgnie się w nią.







Opublikowano: 2012-04-01



Oceń artykuł:


Skomentuj artykuł
Zobacz komentarze do tego artykułu