Artykuł

Marta Kowalczuk

Marta Kowalczuk

Koń trojański


    ...codzienna cierpliwa żmudna
    jak pierwsze chodzenia
    próba przed premierą odejścia [1]

Życie jest poezją. Dlaczego? Bo ma swój rytm, swoją refleksyjność, bogatą metaforykę. Życie jest również muzyką. Ma swój czas ciszy i swój czas dźwięku. Do naszych uszu docierają odgłosy ulicy, świergot ptaków, szum wiatru, mruczenie fal... W ciszę wdziera się szelest liści, huk gromu, płacz młodej dziewczyny...

Czerwiec. Piątkowe przedpołudnie. Słońce nieśmiało wyglądające zza chmur. Lato otwarte na stronie lato... Ona na stronie [1] wakacje... Właśnie odebrała świadectwo z promocją do czwartej klasy liceum. Wierzyć się nie chce, że nadrobiła trzymiesięczny pobyt w szpitalu. I to w jakim stylu! Same piątki... Wracając ze szkoły autobusem, patrzyła przez okno i zastanawiała się, jak spędzi tegoroczne wakacje... - Pojadę do babci, będę pomagała tacie na działce, może namówię go na wypad z sąsiadami do Augustowa... Choć to nie Rimini, ale tam też są jeziora, plaże... - do głowy przychodziły jej różne pomysły. Tak się rozmarzyła, że zapomniała wysiąść na właściwym przystanku.

- Proszę wysiadać! - wyrwał ją z półsnu głos kierowcy. - To już ostatni przystanek! - dodał stanowczo i ugryzł wyjętą z torby kanapkę.

Podniosła zasnute wakacyjnymi marzeniami oczy, popatrzyła ze zdziwieniem na stojącego przed nią chudego faceta i wysiadła. Do domu wróciła pieszo. W jej życiu spokój... Nareszcie/ nikt nie przewraca kartek [1].

- Dobrze, że już jesteś - powiedział ojciec, wrzucając do garnka marchewkę. - Martwiłem się. Długo nie wracałaś.
- Sorki tatuś, ale zagapiłam się i przejechałam dwa przystanki - odpowiedziała mu jednym tchem. - Chcesz zobaczyć moje świadectwo?

- Eee... na pewno same dwóje - drażnił się z nią.
- Wcale nie! Mam same piątki i dostałam nagrodę! ? mówiła lekko obrażona. - Popatrz! Wyjęła z tekturowej teczki blady papier, na którym jaśniał biało - czerwony pasek.
- Hmm... Rzeczywiście, nie kłamiesz... - dalej żartował. - I nawet nagroda... Piękny album. Szybko przerzucił kilka kartek. - Jestem z Ciebie dumny, Mała... Przyciągnął ją do siebie, mocno przytulił i pogłaskał po głowie.
- Hej! Ojciec! Dość tych czułości! Mam już swoje lata! - wetowała. - Wieczorem idę na imprezę - rzuciła mimochodem. Popatrzył na nią przeszywającym wzrokiem...
- Mogę, tatuś? ? dodała lekko zmieszana.
- No! Tak już lepiej. Ale wcześniej chcę ci coś dać. Zamieszał zupę i wyjął z szuflady białą kopertę.
- Co to? - spytała.
- Otwórz i zobacz - powiedział tajemniczym głosem. Obejrzała kopertę z jednej i drugiej strony, po czym zajrzała do środka... Wyjęła złożoną na czworo kartkę i zaczęła czytać...
- Nie... To nie możliwe... Nie wierzę własnym oczom... Siedmiodniowy pobyt nad Morzem Bałtyckim - szeptała z niedowierzaniem.
- Tak, Mała! Jedziesz razem z Falickimi. Mają jedno wolne miejsce, więc pomyślałem... Nie skończył, gdyż wrząca zupa zaczęła wylewać się z garnka. - Cholera! - dodał lekko zdenerwowany. - Ale mam nadzieję, że jesteś zadowolona? - spytał zaniepokojony jej milczeniem.
- Tatuś, nawet nie wiesz jak bardzo! Nie mogę się już doczekać! - radośnie wykrzyczała.
W tym momencie rzuciła mu się na szyję i zaczęła go całować. Ojciec... Zawsze kocha jak najlepiej umie.

Wyjazd został przewidziany na następny tydzień. Pospiesznie robiła zakupy. Dwie spódnice, pięć topów, sukienka, strój kąpielowy... - kolejno wpadały do koszyka w centrum handlowym. - Klasyczna kobieta... Nigdy nie ma co na siebie włożyć... - wzdychał ojciec, który towarzyszył jej w tym maratonie po sklepach. Ostatnio nie czuł się najlepiej. Pobolewało go serce... Mimo tego cierpliwie pomagał jej wybierać nadmorską garderobę. Oko skupione, słuch wytężony, bezszelestna taktyka.. .[1]

Nadszedł upragniony, malowany w wyobraźni przez ostatni tydzień, moment wyjazdu. W porannej mgle, w oknie [1] z pierwszym promieniem słońca pożegnała się z ojcem. Nie było to zwykłe rozstanie. Dziwnie na nią patrzył. Przeraźliwie, przeszywająco, dogłębnie? Nie umiała tego określić. Poczuła się nieswojo...
- Czemu tak na mnie patrzysz? ? spytała.
- Idź już! ? powiedział i pomachał jej na pożegnanie. Ruch dłoni atrapą zdania... [1]

***


Po pięciogodzinnej podróży dotarli na miejsce. Dopełnili formalności w związku z rezerwacją pokoju, po czym młody, przystojny recepcjonista zaprowadził ją do pokoju. Rzuciła na podłogę ciężką walizkę, podbiegła do okna, otworzyła je i... omal nie zemdlała z wrażenia. Bałtyk tego dnia był wyjątkowo piękny. Na całym wybrzeżu pachniało aromatem słońca, wakacji i spokoju. Zapach ten przenikał wzorzyste parasole, pasiaste leżaki, ręczniki, słomiane kapelusze, kostiumy kąpielowe i trafiał do ludzkich serc. Zawładnął też i jej... Wybiegła na zewnątrz, by jeszcze mocniej poczuć tę woń. Stanęła nad brzegiem morza... Głośny, miarowy taniec fal... Przygrywa muzyka z lotu białych [1] mew, ona wpatrzona w biały żagiel... Gala i lazur / polonez i mazur... [1] Bal... Nie mogła nadziwić się tym widokom. Nigdy nie była nad morzem. Czerpała więc oczami ze studni morza lazurowe pejzaże, smakowała słone fale, zapisywała w zielonym notesie muzykę ptaków i szum trzcinowych zarośli... Robiła zapasy/ na chwile cienia... [1]

Podziwiając otwarte morze, przypomniała sobie o ojcu. Zrobiło się jej przykro, że nie ma go tu razem z nią. Chciała się z nim podzielić swoimi wrażeniami, zaprosić na ten nadmorski bal. Postanowiła zatelefonować. Zbliżał się wieczór... Wykręciła numer, ale nikt nie odbierał. Pomyślała, że wyszedł do sklepu. Zjadła kolację i udała się na krótki spacer. Morze mieniło się miedzianym blaskiem zachodzącego słońca, mewy głośno wrzeszczały, z oddali widać było trzy spokojnie płynące żaglowce. Ale jej serce biło niespokojnie... raz, dwa, trzy... raz, dwa, trzy... Wróciła do pokoju, zadzwoniła jeszcze raz i... cisza. Położyła się... [2] Zmęczona, zaczarowana różdżką Bałtyku, owładnięta nadmorską wonią, zdjęła z myśli ubrania [1] i zasnęła... Nabierała sił na chwile cienia... [1]

***


Z głębokiego snu wyrwał ją dźwięk telefonu. Podniosła zaspane oczy i spojrzała na zegarek. Była trzecia...
- Kurcze, co za dureń o tej porze dzwoni?! ? mamrotała pod nosem. - To na pewno Ulka! Tylko ją stać na takie numery! - ze złością szukała telefonu. - Halo!!!
- Kaasia? - spytała jakaś kobieta lekko zachrypniętym głosem.
- Ciocia Basia? - próbowała odgadnąć z kim rozmawia.
- Tak, to ja - usłyszała szept.
- Mów głośniej, bo cię nie słyszę! - krzyczała zdenerwowana.
- Kaa... Kaasiu... Mam dla ciebie przykrą wiadomość... Twój tata... Twój tata...
- No mów w końcu, co mój tata - przerwała jej wyraźnie zniecierpliwiona.
- Twój tata... nie żyje... - wydusiła ciotka.
Zapadła głęboka cisza. Jej ciało porażone wieścią zastygło... Upuściła słuchawkę...
- Kaśka?! Kaśka?! Jesteś tam? Kasieńka?!! Odezwij się na litość boską!!! - coraz głośniej krzyczała ciotka. Nie słyszała jej... Podeszła do okna... Nagle mewy zerwały się z wrzaskiem z wybrzeżnych falochronów/ spadające pióra [1] porwały jej myśli ku mrocznemu morzu, a wypłakane oczy bezmyślnie patrzyły w ciemną, morską toń...

***


Po pogrzebie ojca załamała się. Nie wiedziała jak żyć. Zamknęła się w sobie. Godzinami siedziała w domu, nie odbierała telefonów, z nikim nie rozmawiała. Pływała na morzu łez statkiem wspomnień o ojcu. Swój gorzki ból zajadała... słodyczami.

***


Pierwszego dnia sierpnia zmusiła się, by wyjść na dłużej z domu. Musiała opłacić rachunki, załatwić sprawę ubezpieczenia, odebrać paczkę od matki... Idąc ulicami miasta, bacznie przyglądała się ludziom, tak jakby kogoś szukała. Łudziła się, że ojciec żyje, za chwilę wysiądzie z jakiegoś autobusu, podejdzie do niej i tak jak dawniej przytuli, pocieszy... Od kilku lat brakowało jej krainy miłości... miłości matczynej. On dawał jej namiastkę tego utraconego raju... Teraz nie miała już nic. Na poczcie spotkała koleżankę z klasy. Porozmawiały chwilę o szkole, o zbliżającej się maturze... Beata złożyła jej kondolencje, po czym dodała:
- Kaśka, czy mi się wydaje? Czy ty przytyłaś trochę? - mówiąc to, bacznie się jej przyglądała. - Nie martw się, lepiej teraz wyglądasz.
- Dzięki - odpowiedziała. - Ale muszę już iść. Do zobaczenia we wrześniu, w szkole - urwała tę rozmowę.

Tego dnia nie załatwiła już nic. Wsiadła w autobus, wróciła do domu i od razu stanęła na wadze. W niecałe trzy tygodnie przytyła osiem kilogramów... Spojrzała w lustro... Zobaczyła pomiętą/ rzuconą/ rozdeptaną kobietę... [1], grubą kobietę. Postanowiła coś z tym zrobić. Przecież za miesiąc rozpoczyna się rok szkolny... Koleżanki wrócą opalone, szczupłe... - A ja?! - stała przed lusterkiem i mówiła do siebie. - Wyglądam jak miś - fałdy tłuszczu na brzuchu, grube uda, łydki, buzia w kształcie pyzy - wyliczała przez następne dziesięć minut. Na sport nie miała siły, została więc tylko dieta. W tej chwili przypomniała sobie szpital i łzy ojca... Spojrzała na jego fotografię... - Obiecuję ci tatuś, tym razem będę rozsądna. Zastosuję racjonalną dietę. Zrezygnuję tylko ze słodyczy! - jej słowa brzmiały jak tekst nagiej przysięgi.

Przygotowała kolację - dwie małe kanapki. Usiadła do stołu. Zaczęła jeść... Przeżuwała powoli, kęs po kęsie, oddzielnie chleb, potem wędlinę... W pewnym momencie rozpłakała się... Poczuła się okropnie samotna i pokrzywdzona przez los... Zabrał jej ojca, matka, choć coraz częściej dzwoniła, była ostatnią osobą, z którą chciała rozmawiać, koleżanki wydawały się jej głupie, a do tego ta "nadwaga". Ostatnia kanapka zniknęła z talerza... Miała ochotę na coś słodkiego... Wyjęła z szafki "krówki" i nim się spostrzegła zjadła ich chyba piętnaście. Zbliżała się noc... Uświadomiła sobie, że nie może iść spać po tak obfitym posiłku. - Przecież przybędzie mi kolejna fałda tłuszczu! - wykrzyczała, stojąc przed lustrem w łazience. Zrozpaczona usiadła na podłodze... Po chwili przyszedł jej do głowy pewien pomysł... Na ćwiczenia jest już za późno... A może by tak...? A może by tak? palce do ust? Zamknęła się w toalecie i... spróbowała. Udało się. Zwróciła całą kolację. Bez obaw, że przybędzie jej dodatkowy centymetr ciała, poszła spać. Nie przeraziła się/ żarłocznej bezwzględności... [1] bulimii.

Od tego wieczoru jadła wszystko, na co miała ochotę: kanapki, lody, kotlety, ziemniaki... Nie martwiła się już, że zbędne kalorie zamienią się w tłuszczyk. Miała na niego swój sposób. Każdego dnia, po kolacji, klęczała nad sedesem i ze łzami w oczach wymiotowała. Miała nadzieję, że będzie jadła dużo i nie przytyje. Miała nadzieję, dopóki/ nie poczuła na całym ciele/ bólu przemienienia kryształu/ w grad czarnych kamieni... [1].

***


Rozpoczął się rok szkolny. Za kilka miesięcy matura... Dużo nauki... Zapomniała trochę o ojcu. Jak zwykle chciała mieć same piątki. Ale nie było łatwo... Obszerny materiał, nowe przedmioty, fakultety, dodatkowy angielski i... bulimia. Każde 45 minut zajęć było dla niej koszmarem. Nie myślała o tym, co mówili nauczyciele... Chciała jak najszybciej wyjść z klasy, by móc coś zjeść. Coś oznaczało dwa hamburgery, trzy słodkie bułki, cztery lody, sześć batoników i obiad w barze. Wszystko pochłaniane w rekordowym tempie. Potem, jak pies spuszczony z łańcucha, biegła do domu i wymiotowała. Dzień za dniem, noc za nocą... I znowu minął miesiąc... I znowu to nie był pejzaż, lecz ruchoma rozmazana plama... [1].

Październik. Rumieńce lata pobladły/ liść złoty wraz z wiatrem mknie/ I klonom ręce opadły [3]. I jej... Coraz częściej się obżerała. Coraz częściej nie chodziła do szkoły. Wstawała o siódmej rano, robiła zakupy i jadła śniadanie. Jej poranne menu to: bułka chleba, dwie kostki masła, dwie puszki pasztetu, słoik dżemu, chałka, miseczka flaków i duże opakowanie lodów. Razem około 7000 kcal. Kolosalny posiłek popijała litrem mleka. Następnie szybko biegła do toalety, zamykała drzwi, odkręcała wodę i... wszystko zwracała. Wymiotowała nawet siedem razy dziennie. Nie wychodziła z łazienki, dopóty, dopóki nie oddała ostatniego kęsa, dopóki nie popłynęła gorzka żółć ze skatowanego żołądka. Potem wciągała brzuch, by sprawdzić, czy jest już dostatecznie płaski lub stawała na wagę... Jeśli wynik ważenia ją zadowalał, kończyła swoje obrady przy "błędnym stole". Przed snem połykała też stosy tabletek przeczyszczających. Budziła się w nocy z silnymi skurczami żołądka. Z bólu zębami zdrapywała tapetę ze ściany. Dzień za dniem, noc za nocą... I znowu minął miesiąc... I znowu to nie był taniec, lecz bezgłośne rytmiczne kiwanie... [1]

Była coraz bardziej nieszczęśliwa. Cały czas myślała o jedzeniu. Wieczorem przygotowywała sobie menu na następny dzień. Raz miała ochotę na boczek i czekoladę, a innym razem na kluski i kotlety. Często pochłaniała surowe mięso, zamrożone frytki, gdyż czas ich przyrządzania okazywał się zbyt długi. Codziennie robiła olbrzymie zakupy. Najchętniej w małych sklepach, gdzie nie musiała stać w kolejce. Nie była w stanie doczekać dojścia do kasy. W drodze do domu łapczywie pochłaniała ciastka i lody. Odsunęła się od przyjaciół, z nikim nie rozmawiała... Miała swój świat... Dziwny to świat... za drzwiami łazienki w kieliszkach nie ma wina/ nie ma w powietrzu śmiechu serpentyn/ confetti nikt nie używa... [1] Tutaj żyją inaczej. Płaczą nad kawałkami chleba, chodzą chwiejnymi krokami, mówią półsłowami. Coraz częściej brakowało jej pieniędzy. Wszystkie oszczędności wydawała na jedzenie. Pożyczała od sąsiadów lub kupowała "na kreskę". Miała znajome sprzedawczynie, które zawsze jej pomagały. Gdy portfel świecił już zupełnymi pustkami, wyjadała z szafki suchy ryż i makaron. Raz zjadła też surowe ziemniaki.

Dużymi krokami zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Pierwsze po śmierci ojca. Nie wiedziała, gdzie je spędzić, co ze sobą zrobić. Dzień za dniem, noc za nocą... I znowu minął miesiąc... I pewnie minąłby kolejny [1], gdyby nie... dzwonek do drzwi, który zastał ją w łazience. Myślała, że to listonosz. Wytarła załzawioną, opuchniętą twarz i otworzyła. W drzwiach stała... mama.

- Wpuścisz mnie? - spytała. Lekko spłoszona i zaskoczona nie wiedziała, co powiedzieć. - Wchodź, przecież to dwój dom - po chwili namysłu oschle odpowiedziała. Z powrotem, jak gdyby nigdy nic, wróciła do łazienki. Nie zwróciła jeszcze całego obiadu... Jak na tak długą rozłąkę, dziwne to powitanie - bez słowa, oczyma bez źrenic, rękoma bez czucia... [1] Przez najbliższy tydzień mało ze sobą rozmawiały. Nie potrafiła uchylić matce drzwi przebaczenia. Miała do niej żal za te cztery smutne i samotne lata, kiedy to z policzkiem przytulonym do szyby marzyła, by ją ucałowała, przytuliła, kiedy to walcząc z anoreksją potrzebowała sojusznika, kiedy spadała w otchłań bólu i rozpaczy po śmierci ojca... "Mama" - to słowo kłuło i bolało.

Przyjazd matki wzmógł ataki bulimii. Nie panowała nad sobą. Coraz więcej czasu spędzała w łazience. Bolało ją gardło, wokół ust pojawiły się czerwone plamy i piekące zajady. Wiedziała, że jest chora, że ma bulimię. W ukryciu modliła się, by dobry Bóg zabrał z niej ten ciężar. Przysięgała, że będzie lepsza, pogodzi się z matką, by choć przez jeden tydzień nie wymiotować. Najdłużej wytrzymywała trzy dni... Czuła, że tonie... Wyglądała jak ściana ze śladami zmęczenia i żywą plamą po obrazie [1]. Wysuszona cera z odwodnienia, popękane naczyńka, opuchlizna na twarzy, powiększone ślinianki, drżące, posiniaczone ręce, zlęknione serce... by ktoś zdążył z pomocą.

Wigilijny stół uginający się pod ciężarem potraw... Świąteczne życzenia... Przez łzy wypowiedziane słowa: "Mamo, mam bulimię..." Z serca płynąca obietnica pomocy... Bo cóż potrzebne/ by kochać dziecko/ tym bardziej im ułomniejsze/ tylko serce... [1].

***


Zdecydowały się na wizytę u psychologa, który zaproponował terapię rodzinną. Zgodziły się. Nie było łatwo... Światło dzienne ujrzało wiele spraw sprzed kilku, a nawet kilkunastu lat. Zaczęły rozmawiać... Powiedziała matce o swoich uczuciach, problemach i poszarpanej nadziei. Tak bardzo chciała żyć normalnie: prosto, radośnie, beztrosko.

Po feriach zimowych wróciła do szkoły. Powoli, krok po kroku, nadrabiała zaległości, przygotowywała się do matury. Regularnie uczęszczała na terapię. Wizyty w łazience stawały się coraz rzadsze. Na twarzy przesiąkniętej grymasem nienawiści do matki, nieśmiało zaczął wschodzić uśmiech... W geście przebaczenia. Niczym niemowlę uczyła się na nowo jeść i mówić "mama". Powoli, krok po kroku, opatrywała ranną duszę i ciało.

***


Pewnego wieczoru otworzyła zielony notes na stronie "5 maja". To data jej urodzin. Wygodnie usiadła na kanapie, zamknęła oczy i bez kartki papieru/ bez ołówka/ bez słów napisała: kurczyła się i wygładzała/ żyła z wilgoci i cienia... Długo żyła? [1].

"5 lutego ....
Moja walka z bulimią wciąż trwa. Muszę być czujna cały czas, bo gdy tylko cichnie gwar choroba wraca na palcach [1] i w najmniej oczekiwanym momencie podstępem może wkraść się w moje życie. Może pojawić się za minutę, za godzinę, za dzień, za rok, za dwa..."

- Kasiu, jestem tu i zawsze pomogę ci spłoszyć... trojańskiego konia ? powiedziała matka i zamknęła drzwi w pokoju.



    Autorka jest asystentem w Zakładzie Pedagogiki Ogólnej i Metodologii Badań Pedagogicznych Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu w Białymstoku. Od kilku lat zajmuje się problematyką zaburzeń odżywiania u dziewcząt w stadium adolescencji. Jest także Autorką kilku felietonów i artykułów w zakresie tej problematyki oraz projektu edukacyjno-informacyjnego "Powstrzymać anoreksję i bulimię", realizowanego w białostockich gimnazjach i liceach.
    Artykuł jest częścią cyklu opowiadań pt."Kwiat z blizną".



Przypisy


  1. Dziękuję Pani Jolancie Wasilewskiej za jej mądre wiersze. Wszystkie cytowane przeze mnie fragmenty utworów J. Wasilewskiej pochodzą ze zbioru Niebo. Białystok [1]999, Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Łukasza Górnickiego
  2. Inspiracją do opisania nadmorskich przeżyć bohaterki stała się dla mnie powieść Manuela Vincenta, Pieśń morza. Warszawa 2002, MUZA SA
  3. Pawlikowska-Jasnorzewska M., Liście. W: Wiersze. Wybór i wstęp Stefana Kulikowskiego, Warszawa [1]987, Państwowy Instytut Wydawniczy




Opublikowano: 2007-03-03



Oceń artykuł:


Ten artykuł nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Skomentuj artykuł