Wątki na forum
Strona główna forumRegulamin forum
- Sinusoida emocjonalna i ciągłe wahania (1)
- Problemy w małżeństwie lub ze mną (5)
- O co chodzi? (6)
- Kursy/ terapie "Doktor miłość " (13)
- Niestabilność emocjonalna u partnerki (4)
- Tutaj są rozmowy o wszystkim i o wszys... (1204)
- Szukam bylego lub zawodowego psycholo... (2)
- Mroczna tajemnica (4)
- Czy to normalne? (4)
- Rozwód (2)
- Trauma córki (3)
- Początki depresji partnerki (3)
- Zwiazek z wdowa (32)
- Buu jakie to smutne , przepraszam (7)
- na rozdrożu ... (11)
- Wazny temat dla mnie (12)
- Dziwne zachowanie matki. (2)
- Renta/zasiłek a depresja (2)
- Wampir energetyczny w pracy (23)
- Ciąża córki (8)
Reklamy
Forum dyskusyjne
Sinusoida emocjonalna i ciągłe wahania
Autor: annmkb8 Data: 2024-12-02, 11:26:17W skrócie - nie wiem dokąd zmierzam, wszystko, czego się podejmuje okazuje się porażką, niczego nie potrafię dociągnąć do końca, w niczym nie umiem wytrwać.
Jednego dnia wydaje mi się, że mogę wszystko - planuję, organizuję swoje życie, mam jakąs wizję przyszłości i czuję, że mam wewnętrzne zasoby, żeby do tego dążyć - a kolejnego nie mogę wstać z łóżka. Dziś tak mnie bolało to, że musiałam iść do pracy, że już byłam bliska płaczu z bezradności i niechęci do wyjścia z domu, więc napisałam przełożonej, że nie dam rady przyjść.
Czuję się strasznie odrealniona, mam swój świat w głowie i odnoszę wrażenie, że zupełnie nie potrafię funkcjonować w rzeczywistym życiu. Czuję, że odstaję od wszystkich i nigdzie nie pasuję. To przeświadczenie wynika z tego, że najlepiej czuję się w swoim towarzystwie, z książką w ręku, z piękną muzyką w tle... Świat jakby przestaje istnieć i ciężko mi do niego "wrócić", wrócić na ziemię. Czasem tak głęboko zatracam się w swoich rozkminach, że czuję, jakbym przez chwilę znalazła się na innej planecie. I jak ktoś mnie z tego wyrwie, to nie wiem, co się dzieje. Nagle zaczynają docierać do mnie bodźce, czuję się wyrwana z jakiegoś amoku. Rozmawiam z kimś, słyszę swoje własne słowa, ale czuję, jakbym była gdzieś obok, jakbym jeszcze została gdzieś tam w przestrzeni. Jak dłużej nie "wchodzę" w ten swój wewnętrzny świat (np. szybkie tempo pracy albo jakieś zadanie wymagające skupienia i analizowania, to czuję, że "wracam" na ziemię, czuję, że jestem obecna. Czuję się wtedy dość dobrze, wchodzę w rytm i nie zastanawiam się nad sensem życia. Ale chyba dlatego, że po prostu odcinam się od emocji, sama nie wiem...
Generalnie najchętniej tylko siedziałabym w domu... Mam 27 lat i wciąż nie mogę wewnętrznie zaakceptować konceptu pracy. Cokolwiek bym nie robiła, to na dłuższą metę czuję, że mnie to męczy, albo że jest bez sensu, i że mogłabym o wiele lepiej spożytkować czas zajmując się chociażby swoimi pasjami. Żyję chyba w jakiejś utopii... Gdy wybiegam myślami w przyszłość, to mam wrażenie, że praca (nie ta konkretna, tylko jakakolwiek) niedługo się skończy, że to tylko przejściowe - tak jakby to była jakaś praca wakacyjna, która zaraz dobiegnie końca, a ja wrócę do... no właśnie, nawet nie wiem, do czego.
Kiedyś udzielałam prywatnych zajęć z hiszpańskiego, zdalnie, i przez długi czas mi to odpowiadało. Nie musiałam martwić się aż tak bardzo o pieniądze, bo pobierałam rentę sierocą (straciłam rodziców w wieku 19 lat), więc tych zajęć też nie było jakoś dużo. Jeśli chodzi o kwestię pracy, to był to zdecydowanie najpiękniejszy okres w moim życiu. Wstawałam rano, miałam czas dla siebie, ćwiczyłam, przygotowywałam się do zajęć, spędzałam czas ze znajomymi, sprzątałam w domu - czułam, że żyję pełnią życia. Byłam niezależna, nie musiałam wychodzić z domu, stać w korkach i marznąć. Generalnie byłam pewna, że właśnie tym będę zajmować się już przez resztę życia, więc kiedy zaczał przybliżać się czas zakończenia renty (25 lat), to zaczęłam intensywnie myśleć o założeniu działalności. Gdy zaczęłam zwiększać ilość uczniów i powoli oswajać się z tematem prowadzenia własnej firmy, coś się zmieniło. Zaczęło mnie przytłaczać to, że ciągle tylko albo mam lekcje albo się do nich przygotowuję. Kursanci przekładają albo odwołują zajęcia, sypie mi się grafik, nic nie można zaplanować, zarabiam mniej niż zakładałam... Zaczęło mnie to przerażać. Przestałam mieć radość z uczenia i czułam, że się wypalam, więc stwierdziłam, że nie będę w to brnąć i idę normalnie do pracy. Zatrudniłam się w kawiarni na pół etatu (ciągle jeszcze miałam rentę) i było naprawdę wspaniale. Praca bardzo mi się podobała, była dynamiczna, artystyczna (malowanie mlekiem na kawie), w pięknym miejscu, z fajną muzyką - znowu jakby odnalazłam radość z życia. Aż do czasu, gdy musiałam zwiększyć etat. Znowu coś zaczeło się sypać. Zaczęło mnie to wykańczać, za często nie było mnie w domu, ciągle tylko praca albo spanie... Klienci zaczęli wydawać się bardziej upierdliwi, wszystko mnie irytowało, chciałam do domu... Pomyślałam więc, że może jednak własna działalność. Próbowałam znowu z hiszpańskim, ale jakoś już nie potrafiłam, więc stwierdziłam, że może zrealizuję marzenie z dzieciństwa i zostanę psią behawiorystką.
Poszlam na kurs, zaliczyłam praktyki w schronisku i oficjalnie zostałam Zoopsychologiem i Behawiorystą. Zafascynowało mnie to nieprawdopodobnie, czułam, że odnalazłam swoje powołanie. Połykałam książkę za książką, czytałam i po polsku i po hiszpańsku, żeby jak najwięcej się dowiedzieć. To było coś wspaniałego móc komunikować się z psem, rozumieć go, widzieć co chce ci "powiedzieć" i niejako umieć na to odpowiedzieć. Na początku pracowałam głównie z psami schroniskowymi i pomagałam znajomym - czułam, że naprawdę rozumiem psi świat, potrafię czytać ich mowę ciała, komunikaty i odpowiednio dobierać metody pracy, żeby osiągac postępy i zmiany w zachowaniu. W tym czasie też zaszły spore zmiany w kawiarni, zmienił się właściciel i zdecydował, że chce zatrudniać jedynie studentów na zleceniu, więc osoby na umowie o pracę (w tym ja) poszły do zwolnienia. Zatrudniłam się więc w zoologicznym. Pomyślałam, że może nawet dobrze wyszło, bo ta praca będzie bardziej związana z moim aktualnym życiem i że może zdobędę tam też swoich pierwszych podopiecznych. I tak też było - zaczęłam dawać konsultacje behawioralne. I wtedy znowu coś się zrypało. Zaczęły mi przeszkadzać dojazdy i świadomość straty czasu, marznięcie na dworze, użeranie się z ludźmi... Ludzie mieli oczekiwania szybkich rezultatów, niemal na pstryknięcie palcem, a ja zaczęłam powątpiewać w siebie, czułam, jakbym naciągała ich na pieniędze tłumacząc im, że praca nad problemowym zachowaniem wymaga czasu... Dotarło do mnie, że bycie behawiorystą to niestety przede wszystkim praca z ludźmi, a nie z psami. To opiekun docelowo ma pracować z psem - ja tylko diagnozuję problem, układam plan terapii i udzielam wskazówek. Znowu się załamałam... Kolejna wizja życia, jaką sobie utkałam posypała się zupełnie.
Aktualnie ciągle pracuję na pełen etat w tym zoologicznym, do niedawna w systemie równoważnym, po 12h, i ten system względnie mi odpowiadał, głównie z racji tego, że miałam dni wolne w tygodniu, które dawały mi jakieś takie złudne poczucie "wolności". Niestety, takiego typu elastyczna praca, na grafik, jest możliwa jedynie w handlu, a tutaj dużym minusem jest praca z klientami, którzy są bardzo różni, często chamscy i mnie zwyczajnie męczą, wysysają emocjonalnie. Pomyślałam więc, że może skoro jednak nie behawiorystyka, to praca w zoologicznym nie ma już większego sensu i może praca na jedną zmianę będzie jednak lepsza - regularność, rutyna, mniejsza eksploatacja organizmu... Stwierdziłam, że może po prostu pójdę do "normalnej" pracy, jak "normalny" człowiek i po pracy będę się oddawać pasjom. Jakoś ludzie tak funkcjonują...
I trafiła się okazja, żeby przenieść się na inny lokal tego samego sklepu, który dopiero się będzie otwierał. Skorzystałam z niej. I praca aktualnie polega na towarowaniu pustego (dużego, ponad 300-metrowego) sklepu.... czyli ciągłe rozładowywanie niekończących się palet. Miałam wyobrażenie, że ten okres, gdzie nie będzie pracy z klientem będzie lepszy, że odżyję, że odpocznę i będę się czuła lepiej, ale tak nie jest. Męczy mnie monotonia tej pracy i brak widocznych postępów na horyzoncie. Ciągle rozładowuję palety i za chwilę i tak przyjeżdża 20 nowych. Niekończąca sie historia... A oprócz tego jestem jeszcze mega zmęczona fizycznie. Przez okres towarowania praca jest od 8 do 16, więc to szansa, żeby przetestować, czy dałabym radę tak pracować - regularnie, rutynowo. I chyba nie daję. Znowu czuję, że umieram i nie wiem dlaczego... Nie wiem już co jest ze mną nie tak.
W pewnym momencie opisanej historii zgłosiłam się do psychiatry, zaczęłam brać leki, które na moment jakby odrobinę pomogły, ale też niezupełnie. Można powiedzieć, że trochę stłumiły te odczucia. One gdzieś tam we mnie były, ale aż tak się nie przebijały. Dalej czułam bezsens i przytłoczenie, ale jakoś z tym żyłam. Ostatecznie z nich zrezygnowałam. Chodziłam też na terapię, ale bez widocznych rezultatów. Mam wrażenie, że jestem jakims ewenementem, na którego nie działają leki, i którego terapia nie jest w stanie naprawić...
Co jest ze mną nie tak? Dlaczego nigdzie nie potrafię się odnależć? Czy jest to kwestia nastawienia? Wypracowania czegoś w sobie? Jakiejś odporności?
Jestem człowiekiem, który lubi żyć, kocham naturę, piękno... Pasjonuje mnie wszystko co kreatywne i artystyczne - w czasie wolnym śpiewam, maluję, robię różne manualne rzeczy, dużo piszę... Nawet myślałam, że może spróbuję swoich sił jako grafik. Ale przeczuwam, że jeżeli jakims cudem udałoby mi się zdobyc takiego rodzaju pracę, to pewnie zaraz bym się wypaliła, bo musiałabym pracować w pośpiechu i realizować nieswoje założenia i czyjąś wizję, a sama nie wiem, czy potrafiłabym tak na zawołanie wzbudzić w sobie wenę i kreatywnosć.
Czuję się straszną życiową porażką... Temat psów i niespełnionego zawodu behawiorysty boli mnie strasznie, bo miałam naprawdę zapał i chęci, zafascynowało mnie to i myślałam, że w końcu się w czymś odnalazłam. A to znowu było tylko na chwilę... Myślałam, że może założę bloga albo będę pisać ebooki związane z tą tematyką - zaczęłam, ale nie dokończyłam. To też wydaje mi się bez sensu - no bo kto to w ogóle kupi, kto mi zaufa, skoro nie udzielam konsultacji... Taka ze mnie behawiorystka jak...
Czasem mam przebłyski nadziei i wiary w to, że może jednak te ebooki, może jednak blog... Ale wtedy szybko przytłacza mnie wizja poświęcenia miesięcy, a może nawet i lat na to, żeby w ogóle zaczęło to przynosić jakiekolwiek zyski...
Przestałam już sobie ufać. Boję się podejmować jakiekolwiek decyzje, bo zawsze okazują sie nietrafione. A jednocześnie trwanie w aktualnym położeniu i w obecnej pracy powoduje, że żyć mi sie odechciewa. Płakać mi się chce z tej bezradności...
Jak wyjść z tego błędnego koła? :(
- Sinusoida emocjonalna i ciągłe wahania - annmkb8, 2024-12-02, 11:26:17